Ruszył sezon walk na gołe pięści. Wotore czegoś jednak brakuje
Początek roku 2020 przyniósł polskim sportom walki start nowego, niespotykanego dotychczas projektu. Zamiast w ringu czy w klatce w sportowej hali, wojownicy wylądowali na macie w zabytkowej walcowni cynku. Pierwsza gala Wotore przeszła do historii. Miało być krwawo i brutalnie. Wyszło jednak nieco inaczej, o wiele spokojniej. Czy gale w tej formule mają sens?
Pierwsze koty za płoty. Wotore 1 za nami
Pierwsze wzmianki o gali Wotore pojawiały się w sieci już jesienią ubiegłego roku. „Wotore jest organizacją promującą sztuki walki bez zabezpieczeń z pełnym wachlarzem technik obejmujących kopnięcia, uderzenia kolanem, ciosy łokciami, głową, rękami, a także dźwignie na stawy, rzuty i obalenia” – czytaliśmy w komunikacie prasowym.
Termin imprezy uległ delikatnej zmianie (z 4 na 18 stycznia), jednak, co najważniejsze przy takich projektach, wydarzenie doszło do skutku. Wielu organizatorów przecież najpierw planowało swoje ambitne gale, a później do nich nigdy nie dochodziło. Tutaj obawy też można było mieć, głównie ze względu na anonimowość właścicieli. Całość dopięto jednak na ostatni guzik.
Od początku zapowiadano, że podczas Wotore dojdzie do turnieju bez podziału na kategorie wagowe, a sami zawodnicy poznają swoich przeciwników dosłownie na chwilę przed. Tak rzeczywiście się stało. Drabinkę rozstawiono dopiero po uroczystym, całkiem efektownym otwarciu gali. Z tą różnicą, że zamiast szesnastu zawodników, ostatecznie biło się ich „tylko” ośmiu. Oznaczało to zredukowanie liczby walk turniejowych z piętnastu do siedmiu. Nie postawiono też na pojedynek rezerwowy, co było dość ryzykowne. Przecież w każdej chwili mogło dojść do kontuzji któregoś ze śmiałków.
Turniej z większą liczbą uczestników byłby zapewne jeszcze bardziej emocjonujący. Finaliści byliby naprawdę wycieńczeni. Może warto powrócić do pomysłu szesnastoosobowego turnieju przy okazji najbliższej gali.
https://www.youtube.com/watch?v=iVbsWimEvrw
Walki zawiodły. Nie ze względu na ich poziom czy słabość uczestników, a ze względu na obowiązujące reguły. Organizatorzy dopuścili triumf przez dwukrotne wyrzucenie konkurenta z areny. Wojownicy, zwłaszcza ci mający przewagę warunków fizycznych, chętnie tę zasadę wykorzystywali, przez co starcia wyglądały bardziej jak zapasy czy sumo, niż krwawa bijatyka.
W związku z tym, podjęto decyzję o zmianie reguł w walce finałowej, która mogła zakończyć się tylko przez poddanie lub nokaut. Decyzja ta zła nie była, ponieważ finał rozstrzygnął się przez jedyny tego wieczoru finisz po uderzeniach. Zmiana regulaminu w trakcie trwania wydarzenia nie pozostawia jednak dobrego wydźwięku. Tutaj była słuszna, ale promocyjnie nie wygląda zbyt profesjonalnie.
Bohaterem turnieju okazał się Marek Samociuk, który jego uczestnikiem został dosłownie w ostatniej chwili. Zastąpił zatrzymanego przez policję tuż przed galą Denisa Załęckiego (a właściwie Denisa Z.). Organizatorzy błyskawicznie zapowiedzieli jego występ podczas kolejnej edycji. Nie jestem na ich miejscu i nie znam dokładnie sytuacji jegomościa z Torunia, jednak, delikatnie mówiąc, kiepsko to wygląda. Osoba mająca problemy z prawem nigdy nie robi dobrej reklamy sportowej organizacji. Nawet, jeśli otoczka wokół gal Wotore ma mieć brutalny i „męski” charakter.
Odbył się też „super fight”, w którym zmierzyli się dobrze znany już z walk na gołe pięści Łukasz Parobiec i Kamil Mękal. I chociaż mieszkającego w Anglii „ciężkiego” kibice znali już nawet z gal KSW, to można było oczekiwać ciekawszych nazwisk. Nie po to wcześniej wspominano o Marcinie Różalskim czy Vasie Bakoceviciu, by ostatecznie zaserwować journeymana z Wysp Brytyjskich.
Jeżeli chodzi o otoczkę dookoła walk, pretensji mieć nie można. Tak jak zapowiadano – sceneria była nietuzinkowa, publiczność niewielka (dookoła areny zmagań zasiadło mniej niż 200 osób), a produkcja telewizyjna stanęła na wysokim poziomie. Również do obsługi kanału pay per view zastrzeżeń mieć nie można. Sięgnięto po rozwiązania znane między innymi z Fame MMA. Obsługiwali to profesjonaliści. Nie zawiodło też prowadzone przez Karolinę Owczarz studio. Konferansjerowi, Michałowi Waleszczyńskiemu, potrzeba jeszcze wprawy, ale ring girls bez wątpienia mogły spodobać się męskiej części odbiorców.
Zmiany są konieczne. Wotore ma ręce i nogi. Ale brakuje czegoś jeszcze
W Wotore potrzeba zmian. Tak, jak wspominałem, turniej warto byłoby rozszerzyć, a zasady zmienić. Być może wyłączenie parteru i pójście w sam bare-knuckling przyniosłoby oczekiwane efekty krwawych i brutalnych starć. Otrzymałem już informację od organizatorów, że reguły zostaną zmodyfikowane. To dobrze, że decyzja o tym została podjęta szybko i bezboleśnie. Nie można udawać, że wszystko było w porządku.
Losowanie mogłoby się odbywać wcześniej, na przykład dzień przed galą. Przecież uczestnicy walk w takim czasie i tak nie zdążyliby się przygotować pod konkurenta, zwłaszcza, że ten byłby dość anonimowy. A nawet ceremonia uroczystego ważenia bez konsekwencji i konferencja prasowa uczestników z „face to face”, przy dobrym zorganizowaniu, mogłaby wywołać oczekiwany medialny szum.
https://www.youtube.com/watch?v=5fR6NImKPxs&t=419s
Żeby do konkurencji zgłosiła się większa liczba wojowników, potrzeba więcej pieniędzy. Wypłata w postaci 50 tysięcy złotych tylko dla triumfatora drabinki to jednak trochę za mało.
Warto rozważyć również wprowadzenie kategorii wagowych. Może nie wszystkich znanych z MMA, ale chociaż dwóch. Dla gigantów i tych nieco mniejszych. Wiadomo, że potyczki „Dawida z Goliatem” są emocjonujące, ale jednak w boksie czy mieszanych sztukach walki nikt na ustalone limity nie narzeka.
Wotore 2 na horyzoncie. Tam potrzeba gwiazd
Druga gala będzie, co zapowiedzieli już organizatorzy w swoich social mediach. Wydarzenie odbędzie się już na zmienionych zasadach, z pewnym bagażem doświadczenia.
Ponownie ma nie zabraknąć nietypowej scenerii, ale potrzeba będzie większej promocji i większego wabika dla kibiców. Pierwsze nazwiska potencjalnych gwiazd Wotore już się kreują. Dobre wrażenie pozostawili po sobie Łukasz Parobiec i finaliści, Marek Samociuk z Szymonem Szynkiewiczem. Data Wotore 2 pozostaje jeszcze jednak tajemnicą.
Wotore potrzebuje gwiazdy. Osoby, która mogłaby pchnąć cały projekt do przodu. Fame MMA też zaczynało skromnie, a dziś sięga po celebrytów ze świata Internetu. Nie stałoby się tak jednak bez nazwisk, które pozwoliły na osiągnięcie sukcesu i hitu sprzedażowego.
Pierwszą osobą, która pojawia się w kontekście walk na gołe pięści jest Marcin Różalski. Wotore, rzecz jasna, chciało po niego sięgnąć, ale ostatecznie „Różala” w arenie zmagań zabrakło. Wiadomo, że to wojownik, którego występ sporo kosztuje, a chętnych na rynku nie brakuje. Oferty od innych dla niego leżą na stole.
„Jest swego rodzaju ikoną i wzorem dla niejednego młodego zawodnika. Jeśli warunki na to pozwolą, będziemy dążyć do tego, by zaprezentował się od trochę innej strony swoim kibicom na arenie Wotore” – zapowiadał w rozmowie ze mną dla WP SportoweFakty Damian Poprawa, jeden z organizatorów.
Z płocczaninem się nie udało, to próbowano namówić Czarnogórca. Chciano, aby w Wotore bił się doskonale znany z gal KSW i FEN Vaso Bakocević. Z wojownikiem z Bałkanów też się nie dogadano…
Promotorzy ze Śląska muszą zaryzykować i wyłożyć pieniądze na kogoś znanego. Chętnych brakowało nie będzie. Na przykład Grzegorz Szulakowski czy Artur Sowiński zapowiadali, że chcieliby w przyszłości sprawdzić się na innych zasadach. Warto będzie rozszerzyć budżet. To z pewnością przełoży się na wyniki sprzedażowe w pay per view, z którego powinien być największy dochód. Na wpływy z „bramki” liczyć przecież nie można, ze względu na zamknięty charakter wydarzeń.
Wotore nie jest jedyne. Narodzi się konkurencja?
Jeszcze przed startem Wotore spekulowało się, że Konfrontacja Sztuk Walki wyczuła biznes na formule walk na gołe pięści. Według spekulacji w Internecie, za projektem stać miałby jeden ze współwłaścicieli KSW, ostatnio pochłonięty pracą reżyserską Maciej Kawulski.
Marcin Różalski, chociaż w Wotore nie wystąpił, również łączony jest z nową formułą walk. Do „Różala” przecież zasady krwawych bijatyk pasują jak ulał. Nazwisko płocczanina, który co prawda skonfliktowany jest z Martinem Lewandowskim, najczęściej pojawia się właśnie w kontekście nowego projektu KSW.
Wypada jednak poczekać na oficjalne informacje. Plotek i spekulacji nie brakuje. Pytanie jednak, ile spośród nich okaże się prawdą.
Gołym pięściom potrzeba czasu
Pewne jest jedno – sporty walki rozwijają się błyskawicznie i nic w tym dziwnego, że co jakiś czas pojawiają się nowe formuły. Standardowe trio w postaci czysto sportowego boksu, kickboxingu i MMA nie wystarczają już kibicom. Stąd co jakiś czas rodzą się w Polsce nowe projekty pokroju Fame MMA, Free Fight Federation, a nawet turnieju policzkowania Punchdown. Ta tendencja zauważana jest zresztą na całym świecie. Pięściarzami zostali niedawno słynni youtuberzy, Paul Logan i KSI.
Wotore narodziło się naturalnie i przy dobrym, stopniowym rozwoju ma szansę na sukces. Można cieszyć się, że nie jest to ksero z gal bare-knuckling w Stanach Zjednoczonych. Polacy postawili na własny, pomysłowy projekt, o którym może być głośno nie tylko w naszym kraju. Pomysł walk w nietypowej scenerii, o nietypowych zasadach może zdobyć uznanie również w innych zakątkach świata sportów walki. Już teraz temat podchwyciły amerykańskie media branżowe, a rozgłos przecież nie był ogromny.
Organizatorom życzyć należy przede wszystkim wytrwałości. Konfrontacja Sztuk Walki przecież też miała trudne początki, a Ultimate Fighting Championship swego czasu znalazło się na skraju upadłości. Wotore trudno będzie o zyski finansowe na początku działalności, jednak później może okazać się biznesowym strzałem w dziesiątkę.