Inspirująca droga Jana Błachowicza do walki o pas mistrzowski UFC
Dokonało się! 19 sierpnia 2020 roku o 5:23 polskiego czasu social media największej organizacji na świecie oficjalnie potwierdziła walkę o pas mistrzowski w wadze półciężkiej z udziałem Polaka. Tym samym najprawdopodobniej zakończyła się długa, inspirująca droga Jana Błachowicza do walki o tytuł mistrzowski. Wyboista i trudna. Jednak, jak może niedługo się okazać, warta zachodu.
Sokoudjou – pierwsza przeszkoda
Jest 19 marca 2011 roku. Do białego ringu 15 gali Konfrontacji Sztuk Walki zmierza 28-letni Jan Błachowicz. Polak wygrał 9 ostatnich pojedynków, w tym dwa turnieje KSW. Tylko z Martinem Zawadą potrzebował decyzji sędziowskiej. Później przyszły zwycięstwa przed czasem z naprawdę porządnymi nazwiskami – Antoni Chmielewski, Christian M’Pumbu, Maro Perak czy Daniel Tabera. Takiego zawodnika nie można było trzymać do turniejów. Właściciele KSW przygotowali mu walkę o pas wagi półciężkiej.
Naprzeciwko niego staje weteran PRIDE FC oraz UFC – Rameau Thierry Sokoudjou. Przed samym pojedynkiem okazuje się, że to nie będzie tylko walka o pas KSW. Na Błachowicza czekał wymarzony kontrakt z amerykańskim gigantem. Miał tylko pokonać reprezentanta Kamerunu.
Polak źle wyszedł do tego pojedynku. Mówił o tym kilkukrotnie. Nieskupiony, dawał sobie okopywać nogę do stopnia uniemożliwiającego kontynuację walki. Wydawało się że Błachowicz stracił szanse na kontrakt – a przynajmniej, że wywalczenie go zajmie wiele lat.
Błachowicz nie pauzował długo. Już na następnej gali KSW w maju tego samego roku poddał w drugiej rundzie Toniego Valtonena. Utorowało mu to drogę do rewanżu z Kameruńczykiem. Ten pojedynek poszedł już Polakowi zdecydowanie lepiej. Wygrał jednogłośną decyzją sędziów.
Okazało się, że droga Jana Błachowicza do UFC nie była jednak taka długa jak przewidywano. Trzy walki później, podczas rehabilitacji mającej zaleczyć kontuzję więzadeł, Polak ogłosił podpisanie kontraktu z amerykańskim gigantem.
Dobre złego początkiem
Początek kariery Polaka w UFC był okropny. Nie bójmy się tego powiedzieć. Dwukrotnie był o krok od zwolnienia z kontraktu.
Debiut zaplanowano na jedną z gal UFC w Sztokholmie, która odbyła się 4 października 2014 roku. Występ reprezentanta znad Wisły był trzecią walką od góry karty – bardzo wysoko jak na debiutanta. Dodatkowo dostał on dobrze wypromowanego Ilira Latifiego. Którego zmiótł w pierwszej rundzie kopnięciem na korpus. Wydawało się, że droga Jana Błachowicza po tym zwycięstwie będzie wieść prosto do walki o pas, najpóźniej pod koniec 2015 roku.
I wtedy przyszły pierwsze porażki. Na pierwszej gali w Polsce Błachowicz przegrał jednogłośną decyzją sędziowską z Jimim Manuwą. Dodać należy, że po mocno zachowawczej walce. Wszystkim wydawało się, że Polakowi, który miał świetne kontry, styl Anglika będzie pasować. Niedługo później przyszła jednak o wiele boleśniejsza porażka. Na UFC 191 w Las Vegas Polak stanął naprzeciwko wtedy nie tak bardzo znanego Coreya Andersona. Błachowicz wydawał się idealnym faworytem pojedynku. Tym, co jednak dostaliśmy, była fatalna forma Polaka – Anderson dosłownie wytarł nim matę klatki. Wielu kibiców po tym występie było przekonanych, że to koniec przygody Błachowicza.
Bogowie MMA czuwali jednak reprezentantem Polski. Dostał on bowiem walkę ostatniej szansy ma gali UFC w Zagrzebiu. 10 kwietnia podjął tam powracającego pod skrzydła amerykańskiego giganta Igora Pokrajaca. Pokonał Chorwata jednogłośną decyzją sędziowską. Dzięki temu mógł liczyć na szansę od UFC.
O krok od wylotu
Pomyślność później nie była jednak po stronie Błachowicza. Organizacja postanowiła użyć go jako mięso armatnie. Podczas odbywającej się 3 września 2016 roku gali UFC w Hamburgu Polak stanął przed największym rywalem w dotychczasowej karierze – samym „Maulierem”, Alexandrem Gustafssonem. I nie wypadł Błachowicz źle w tym starciu. Pokazał dużo dobrego boksu, który sprawiał Szwedowi problemy. Niestety zawiodła obrona zapaśnicza. Przez te braki Polak przegrał jednogłośną decyzją sędziów.
Po tej porażce Błachowicz wrócił w kwietniu 2017 roku. Na gali UFC 210 podejmował on szukającego zwycięstwa od dwóch porażek Patricka Cumminsa. I początek pojedynku był bardzo obiecujący. Polak w pierwszej rundzie posłał Amerykanina na deski. Błachowicz ruszył, by dokończyć dzieła zniszczenia ale na próżno. Tym samym spompował się mocno. Na tyle, że nie był w stanie od drugiej rundy wrócić do pojedynku. W końcówce tej samej odsłony podpierał się rękami o kolana, dając wymowny wyraz swojego zmęczenia.
Odkupienie
2 zwycięstwa, 4 porażki. Dorota Jurkowska, menadżerka oraz narzeczona Jana Błachowicz, mówiła później, że spodziewała się maila z informacją o rozwiązaniu kontraktu z Polakiem. Ten jednak nie przyszedł. Zamiast tego, reprezentant Polski dostał ostatnią szansę. Miał zaprezentować się podczas drugiej gali UFC w Polsce. Prawdopodobnie tylko z uwagi na medialność Jana Błachowicza w naszym kraju organizacja postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę.
Polak nie raz udowodnił, że traktuje UFC poważnie. Jak coś mu nie wychodziło, szukał innych rozwiązań. Przed debiutem dla amerykańskiego giganta przeszedł do poznańskiego Ankosu – wtedy najlepszego klubu w Polsce. Gdy coś ewidentnie tam nie grał, Błachowicz przeprowadził się do Warszawy i szlifował formę pod okiem Piotra Jeleniewskiego. Przed galą odbywającą się w gdańsko-sopockiej Ergo Arenie wrócił do korzeni, do trenera Roberta Jocza.
Rywala na powrót łatwego nie miał. Przeciwnikiem Polaka został Devin Clark. Były zapaśnik oraz amatorski bokser, będący na fali dwóch zwycięstw z rzędu, dodatkowo były mistrz RFA w wadze półciężkiej. W limicie do 205 funtów Amerykanin był niepokonany, jedynej porażki doznając w debiucie dla UFC z Alexem Nicholsonem w wadze średniej.
Błachowicz poprowadził walkę dobrze, a wręcz bardzo dobrze. Nie dał sobie zrobić krzywdy w elemencie zapaśniczym. Świetnie uderzał też w tułów rywala. Polak został też pierwszą osobą, która obaliła Amerykanina. Najlepsze przyszło jednak na koniec – Błachowicz dopiął ciasne duszenie zza pleców w stójce, zmuszając Clarka do klepania. Euforia w Ergo Arenie była ogromna.
Droga Jana Błachowicza na szczyt
Poddanie Devina Clarka rozpaliło nowy ogień w sercu reprezentanta Polski. Do klatki wrócił już dwa miesiące później. Wziął walkę z krótkim wyprzedzeniem zastępując Antonio Rogerio Nogueirę w pojedynku z Jaredem Cannonierem. Urodzony w Teksasie „Killa Gorilla” był bardzo niebezpieczny, zwłaszcza w stójce. Jakież było zdziwienie obserwatorów świata MMA, gdy underdog w osobie Błachowicza punktował Cannoniera, niczym stary wyga uczący młodzieńca. Polak zanotował 1 nokdaun i 4 udane sprowadzenia. Dyskusja nie była już „czy wygrał walkę”, a „jak dobrze”.
Reprezentant Polski nie zwolnił tempa. W marcu 2018 roku stanął do rewanżu za swoją pierwszą porażkę w UFC. Na terenie rywala dał walkę życia z Jimim Manuwą, nagrodzoną zresztą bonusem za najlepszy pojedynek wieczoru. Tamtego dnia Błachowicz był nie do zatrzymania. Euforia jaka wybuchła w Polskich kibicach po takim zwycięstwie jest trudna do opisania. Oto odżyły nadzieje, że Jan Błachowicz zawalczy o pas mistrzowski.
Reprezentant Polski udał się na zasłużone wakacje po bardzo ciężkim okresie i wrócił we wrześniu tego samego roku. W drugiej walce wieczoru pierwszej moskiewskiej gali sporo zaryzykował, podejmując Nikitę Kryłowa. Ukrainiec z Rosyjskim paszportem był niesamowicie niebezpieczny, wszystkie walki skończył przed czasem. Polakowi udało się jednak poddać rywala w drugiej rundzie, zyskując trzeci już bonus od UFC. W wywiadzie świeżo po walce zaapelował do obecnego mistrza, Daniela Cormiera, o wyjaśnienie sprawy z pasem mistrzowskim. Błachowicz dał znać – on chce bić się o tytuł!
Ostatnią przeszkodą do tego miał być Thiago Santos. Brazylijczyk był na fali trzech zwycięstw z rzędu, w tym dwóch w wadze półciężkiej. Panowie spotkali się w walce wieczoru na UFC w Pradze w lutym 2019 roku. Był to pierwszy raz, kiedy Polak sygnował galę amerykańskiej organizacji swoim nazwiskiem. Niestety, nie był to udany wieczór – po zachowawczej walce, Błachowicz przegrał przez nokaut w trzeciej rundzie.
Wyboista droga do walki o pas
Nikt nie cieszył się po UFC w Pradze. Szanse na walkę o pas mocno się oddaliły, a wiek Błachowicza – 35 lat – nie napawał optymizmem na przyszłość. Nie mniej, kibice i tak dziękowali Polakowi. Opuścił on ciepłe miejsce w KSW, gdzie był dobrze opłacanym mistrzem, by spróbować się z najlepszymi. Wielu mówiło że i tak jest legendą w polskim MMA. I pewnie sporej części zawodników by to wystarczyło, wewnętrznie mówiliby sobie „spróbowałem, zagrałem i przegrałem. No trudno.”
Ale nie Jan Błachowicz.
Polak wrócił w lipcu tego samego roku. Na gali UFC 239 w Las Vegas podjął bardzo niebezpiecznego rywala – byłego mistrza wagi średniej, Luke’a Rockholda. Amerykanin był mocno faworyzowany zarówno przez fanów jak i samą organizację. Dużo mówiło się o tym, że zwycięstwo nad Błachowiczem otworzy Rockholdowi drzwi do walki o pas wagi półciężkiej. Sam Rockhold nie skupiał się na Polaku, w wywiadach mówiąc głównie o tym, jak będzie wyglądał jego pojedynek z Jonem Jonsem. Zemściło się to na nim okrutnie. Błachowicz dwukrotnie posłał Rockholda na deski, w tym na dobre w drugiej minucie drugiej rundy. Polak zanotował tym samym kolejny bonus za występ wieczoru.
Idąc za ciosem, Błachowicz ponownie rozpoczął medialny bój o walkę o pas. Postanowił też na nowo udowodnić to w klatce. 16 listopada tego samego roku poleciał do najbardziej nieprzyjaznego zagranicznym zawodnikom kraju – Brazylii. Tam, w walce wieczoru podjął Ronaldo „Jacare” Souzę. Wygrał, ale ryzykował dużo. Pokonał Brazylijczyka o włos, po bardzo taktycznym pojedynku, niejednogłośną decyzją sędziów.
Walka nie przypadła do gustu opinii publicznej. Nie była porywająca, a fakt że Souza miał prawie 40 lat na karku nie polepszał postawy Błachowicza w oczach fanów, zwłaszcza tych spoza Polski. „Jesteś tak dobry jak twoja ostatnia walka”, mówi stare powiedzenie. Dlatego droga Jana Błachowicza do walki o tytuł biegła przez jeszcze jedną walkę.
15 lutego 2020 roku Polak postanowił pomścić swoją najgorszą porażkę w karierze. W walce wieczoru gali w Rio Rancho, po raz kolejny skrzyżować rękawice z Coreyem Andersonem. Amerykanin, podobnie jak Rockhold, traktował Polaka jako stopień w drodze o pas. Padł jednak jeszcze szybciej – już w pierwszej rundzie Błachowicz ustrzelił go świetnym prawym sierpem. I jeszcze przed ogłoszeniem wyniku wyszedł w kierunku Jona Jonsa, dając jasny sygnał – że Błachowicz przyszedł walczyć o pas.
Co przyniesie przyszłość?
26 września Polak dostanie upragnioną szansę. W drugiej walce wieczoru UFC 253 droga Jana Błachowicza do pasa zakończy się i skrzyżuje on rękawice z Dominickiem Reyesem, w pojedynku o wakujący pas. Były mistrz oraz dominator kategorii, Jon Jones, postanowił bowiem iść na podbój wagi ciężkiej.
I niektórzy mogą powiedzieć, że to nie będzie to, że Janek ma szanse tylko na „półmistrza”. Wtedy należy takich ludzi uciszyć i wyjaśnić. To nie pierwsza tego typu sytuacja. Takie przypadki w UFC były, są i będą. Odchodził już Georges St-Pierre, Conor McGregor zostawił zaś kategorie piórkową. Ich nie było, a historia kategorii rozwijała się dalej. Po GSP świetnymi mistrzami byli Lawler, Woodley czy teraz Usman. Kategoria piórkowa dostała Maxa Hollowaya. W najniższych wagach po emeryturze Henrego Cejudo mamy natomiast Deivesona Figueiredo i Piotra Jana, którzy zapowiadają się na świetnych mistrzów.
Dlatego też cieszmy się, że mamy walkę o pas. Jan Błachowicz ma szansę przejść do historii. Nie będzie to łatwe – Reyes to twardy i mocny zawodnik. Jak już kiedyś pisałem, najpewniej gdy dojdzie do typowania, postawię przeciwko Błachowiczowi. Nie z zawiści. Chcę po prostu, by moje nieszczęście do typów zaowocowało nam świetną niespodzianką w polskim MMA. Bo kocham mylić się w takich sprawach.
Dawaj Janek, spraw abym się pomylił jeszcze ten jeden raz.
Zobacz także:
Podczas wrześniowej gali dojdzie do bardzo ważnego pojedynku w wadze średniej.