Kiedyś to było? O malkontentach słów kilka
Ileż razy ja to słyszałem „kiedyś to były czasy w tym MMA. Teraz nie ma takich walk, takich zawodników, takich czasów”. I tak od dawna. Czy to dziennikarze mówiący że w latach 90tych ubiegłego wieku startowali fighterzy a obecnie mamy zachowawczych sportowców. Czy to fani mówiący że zawodnicy PRIDE byli „epiccy”, a obecnie takich nie ma. I trochę mnie to męczy. „Kiedyś to było”. No właśnie, nie było. Bo dzisiaj też są „czasy”. I może nawet lepsze.
„Kiedyś to były walki!”
Gdy rozmawiam ze znajomymi, co sprawiło że przestali tak regularnie oglądać MMA, uzyskuję różne odpowiedzi. Najczęściej zarzuca się, że dzisiejsza generacja zawodników to, wedle starych malkontentów, „pizdy”, które nie umieją się bić. Z nutą niemal sakralnej czci wspominają jak Don Frye i Yoshihiro Takayama rzucali się sobie do gardeł. I ok, faktycznie ci dwaj panowie dali fajny pojedynek. Tak samo jak Matt Hughes i Frank Trigg. Ale to nie znaczy że dobre walki skończyły się 10-15 lat temu, wraz z zakupem PRIDE. Od tego czasu mieliśmy starcia chociażby Hendersona z Shogunem czy brutalną drogę do oraz obrony pasa przez Robbiego Lawlera. W zeszłym roku Israel Adesayna wychodząc do piątej rundy niesamowitego boju z Kelvinem Gastelumem szeptał „Jestem gotowy tutaj umrzeć”. No i wreszcie Joanna Jędrzejczyk i Weili Zhang dały najlepszą walkę kobiecego MMA i prawdopodobnie jedną z lepszych w historii dyscypliny ledwie kilka tygodni temu. To nie były wydarzenia sprzed ponad dekady. A to tylko urywek.
„Gdzie ci fighterzy?”
Mikro Cro Cop chłodno patrzący ci w oczy przed rozpoczęciem walki. Wanderlei Silva wyglądający, jakby miał wziąć siekierę i urządzić z Ciebie i twoich zwłok tapetę dla nowego salonu. Overeem wchodzący z młotem. Tak, panowie robili wrażenie. Zawodnicy walczący zwłaszcza w Japonii bardzo mocno stawiali na kreowanie swojego wizerunku. Każdy miał jakiś pseudonim, starano się robić im ciekawe wejścia do ringu. Dzięki temu wydawali się więksi, i lepsi i fajniejsi. A przecież, w ogólnym rozrachunku, gdy zawodnicy PRIDE przychodzili do UFC, dostawali po głowie.
I nie chodzi mi teraz po głowie by gnębić gwiazdy PRIDE. Dawni mistrzowie UFC, jak chociażby Anderson Silva, dzisiaj już nie świecą tak jasno. Oczywiście, wiek robi swoje. Ale sam sport też się zmienia. Nie licząc może George’a St-Pierre’a, który jest fenomenem, nikt trenując i walcząc jak kiedyś nie osiągnie sukcesów. Bo obecnie zawodnicy są zwyczajnie technicznie lepsi. Jasne, dalej jest coś co się w fighterach wyróżnia – ten świetnie boksuje, ten ma fenomenalne Jiu-Jitsu – ale jeśli nie jesteś dobry we wszystkich trzech płaszczyznach, odbijasz się od topu. Dzisiaj zamiast takiego Andersona Silvy mamy Israela Adesanye. Masowe ilości PPV sprzedaje Conor McGregor, a świetne walki roku są udziałem Justina Gaethje. Zamiast Fedora Emelianenki jest Khabib, a jego najbardziej wyczekiwanym „Cro Copem” został Tony Ferguson. Świat MMA się nie zatrzymał.
„Co to za czasy?”
Jest jeden bardzo prosty powód, dlaczego spora grupa fanów uważa, że kiedyś to było. Jest to zwykła nostalgia. Gdy poznawaliście MMA byliście młodsi, dużo młodsi. Pewnie jako nastolatkowie albo studenci z mnóstwem czasu, który można było przeznaczyć na tą nową, fajną dyscyplinę. Z czasem pojawiła się praca, rodzina, inne obowiązki. Czasu mniej, ogląda się sport tak nieregularnie, nie ma czasu śledzić nowych.
Tęskno wtedy do tych dawnych dni. Kiedy to Wanderlei nokautował każdego jak leci. Couture zdobywał piąte mistrzostwo UFC. A no i Fedor był niepokonany. Kiedy to było to „kiedyś”. To oczywiście piękne czasy. Ale teraz mamy również „czasy”. I również są świetne.