Od wrestlera do fightera? Czy warto promować CM Punka?
Kibice czekali blisko dwa lata. No i się doczekali, ale chyba nie mogą być zadowoleni. CM Punk przegrał na wczorajszym UFC 203 z Mickeyem Gallem przez szybkie poddanie. Nie pilnował nóg w stójce, łatwo dał się obalić i oddawał pozycję w parterze. Z drugiej strony kariera CM Punka to nie jest historia o zawojowaniu UFC, ale o metamorfozie celebryty trenującego MMA. Czy warto promować byłego wrestlera?
Kibice uwielbiają oglądać metamorfozy. Szczególnie ostatnimi czasy, gdy w końcu ludzie mediów zdali sobie sprawę, że widzów interesuje nie tylko życie profesjonalistów, ale też historie przemian zwykłych osób. Tutaj mamy połączenie. To wrestler, ringowy aktor (co zresztą było widać po wejściu do klatki) chciał wziąć się za MMA. Mimo wieku i wielu przeciwności zrobił to, za co mam do niego szacunek. No ale niestety 2 lata to zdecydowanie za mało, by osiągnąć poziom UFC. Bo powolna metamorfoza, którą przechodziły setki wojowników już pociąga trochę mniej i jakby trochę trudniej ją pokazać. „Spal brzuch w 6 tygodni!”, „Wielkie mięśnie po miesiącu na siłowni”, „Nie musisz ruszać się z domu, dzięki elektronicznemu paskowi schudniesz w 2 tygodnie”. Ludzie o tym marzą, ludzie w to wierzą i chcą takie rzeczy oglądać. No ale niestety nie tak to działa. Tutaj co prawda widzieliśmy walkę po 2 latach treningów, ale i tak efekt mnie nie powalił. CM Punk byłby geniuszem, gdyby po tak krótkim czasie przygotowań pokonał profesjonalnego wojownika MMA.
Zastanawia mnie, czy UFC w obecnej fazie potrzebuje promować walki CM Punka. Jasne, jest on bardzo rozpoznawalny i przyciąga widzów przed telewizory. Jest trochę jak drugi Brock Lesnar. Z tą tylko różnicą, że Lesnar był świetnym zapaśnikiem i faktycznie zdobył pas wagi ciężkiej. Kilka ładnych lat temu przyniosło to rekordy oglądalności. Dziś mamy jednak „czas McGregora” (w kwestii marketingowej). Wszyscy widzimy, że da się zdobyć wielką popularność będąc zawodnikiem MMA. UFC wcale nie musi opierać się na ludziach spoza środowiska, by stale zwiększać oglądalność. Rozumiem, że gdy CM Punk podpisywał kontrakt, McGregor jeszcze nie „lśnił” tak mocno. Długo musieliśmy czekać na „odpalenie tej rakiety”, która jednak nie była mocnym uderzeniem. Mimo wszystko, prawie każdy sposób na większą oglądalność ma sens.
Zawsze będą pojawiać się wątpliwości, czy czasami piękniejsza historią nie będzie śledzenie kariery wojowników z biednych dzielnic. Tych jednak jest zbyt wielu i nie zawsze żmudne treningi w budynkach z przeciekającym dachem są interesujące dla przeciętnego widza. Tutaj dzieją się niezwykłe historie, czasami ze smutnym zakończeniem, czasami z zakończeniem motywującym miliony kibiców. Z wypiekami na twarzy przeczytałem biografię Mike’a Tysona. Ale nawet się nie łudzę, że taka biografia by powstała, gdyby jego kariera nie była taka spektakularna. Mamy więc ugrzecznioną wersję, solidne marketingowe podstawy i to przez medialną osobowość CM Punka ludzie oglądają jego metamorfozę. Debiutant i wojownik z dwoma wygranymi walczą na karcie głównej numerowanej gali. W karcie wstępnej próbują się przebić inni, bardziej doświadczeni i po prostu lepsi wojownicy. No ale do tego już chyba zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Mimo że promowanie CM Punka i jego metamorfozy niekoniecznie współgra z wizerunkiem profesjonalnej organizacji MMA, widzę pewien sens takich działań. Chodzi oczywiście o kasę, ale jeżeli dzięki byłemu wrestlerowi kolejne osoby zaczną treningi, to też będzie dobrze. Doceniam też to, co robi wrestler dla samego siebie. Wolę jednak trochę bardziej realistyczne opowieści o trochę dłuższych, trudniejszych metamorfozach zakończonych sukcesem bardziej sportowym niż marketingowym.