Mike Tyson zniszczyłby czołówkę? Gdybanie bez sensu! [KOMENTARZ]
To wyjątkowo słaby występ Fury’ego, a nie wspaniały występ Ngannou zakończył się bliską decyzją sędziowską. No ale część kibiców już na podstawie jednej walki uważa, że świat boksu stoi przed zawodnikami MMA otworem. A jeszcze większa część uważa, że „dawny Mike Tyson zniszczyłby współczesną czołówkę bokserskiej wagi ciężkiej”. Dlaczego takie gdybanie nie ma sensu?
Czy dawni mistrzowie pokonaliby współczesnych mistrzów?
To pytanie zadają sobie rzesze kibiców różnych dyscyplin: od sportów walki, przez sporty zespołowe po szachy. Ale każdy wie, że przecież i tak nie da się tego sprawdzić. Nawet w indywidualnych sportach z wynikiem liczbowym można zadać pytanie, jak dawny rekordzista w podnoszeniu ciężarów poradziłby sobie przy współczesnych metodach treningowych i suplementacji (i innych podobnych wspomagaczach…). Jeszcze więcej pytań pojawia się w sportach zespołowych, w których liczba czynników zwycięstwa lub porażki jest jeszcze większa. Sporty walki są gdzieś pośrodku. Twojego występu nie zmierzą cyferki, ale bijesz się 1 na 1. Liczycie się Ty i Twój rywal.
– Kiedyś to było… – Co było? – No, za moich czasów „walczono jak należy”… – Czyli jak? – No inaczej!
I nie przegadasz takiej osoby. Zawsze będzie moda na starych zawodników, zawsze ktoś będzie ich wspominał i próbował sobie wyobrazić, jak wspaniale poradziliby sobie we współczesnym sporcie. Najczęściej są to osoby, które pamiętają występy legend sportów walki. Nie piszę, że takie eksperymenty myślowe są złe, bo mogą prowadzić do dość ciekawych wniosków. Złe są jednak jednoznaczne osądy. Mitologizowanie przeszłości bardzo często oznacza albo brak wiedzy na temat historii, albo brak wiedzy na temat teraźniejszości, albo niezdawanie sobie sprawy ze stałych i zmiennych realiów sportu. Zdarza się, że oznacza nieznajomość wszystkiego po trochu.
Mike Tyson zniszczyłby czołówkę, bo nokautował? W sportach walki nie liczy się liczba nokautów, a liczba zwycięstw
Jednym z głównych argumentów akolitów Mike Tysona jest to, że zawodnik był zabójczo skuteczny, a większość jego pojedynków kończyła się nokautem. Warto jednak zauważyć, że również on nie raz i nie dwa był nokautowany. W końcu przyszły czasy, w których ktoś okazał się lepszy. Także w dzisiejszych czasach zdarzają się królowie nokautów, którzy w końcu muszą uznać wyższość dobrze przygotowanego rywala. Możesz pokonywać kolejnych przeciwników w bardzo dominujący sposób, ale ostatecznie trafi kosa na kamień. Każdy z czołówki ma potencjał, by nokautować. Nie każdy jednak chce ten potencjał wykorzystywać i wybiera bezpieczne punktowanie przeciwnika. Choćby dlatego, że piszemy tutaj o wadze ciężkiej, w której chwila nieuwagi może być brutalnie wykorzystana. W boksie nie liczy się, jak często nokautujesz rywali, ale jak często wygrywasz walki.
Procentowo to właśnie Deontay Wilder nokautował częściej niż Mike Tyson. No i w końcu dwukrotnie przegrał z Furym… Czy Mike Tyson znalazłby sposób na ominięcie niezwykle długich rąk Wildera? To pytanie pozostanie bez odpowiedzi.
Taktyka ponad wszystko?
Takie rzeczy dobrze rozumieją współcześni zawodnicy z czołówki. Nie walczą tak pięknie, ale walczą mądrzej. Ten piękny boks lat 90 to był techniczny majstersztyk nie zawsze połączony z odpowiednią kalkulacją. W otwartej walce przez długi czas nie było mocnych na Tysona. W obecnych czasach Mike Tyson mógłby być odpowiednio punktowany, dystansowany i łapany w klincz. I tak w kółko. Jego największa broń była wykorzystywana dopiero po skróceniu dystansu. Dziś jego atuty mogłyby być bezwzględnie zneutralizowane. Dlaczego? W kwestii techniki niczego nowego nie wymyślono, natomiast skończył się czas braku kalkulacji w walce. Dziś bokser nie musi walczyć pięknie. Musi realizować swój gameplan (w tym efektywnie wykorzystywać znaczącą przewagę zasięgu, a obecna czołówka potrafi to robić naprawdę dobrze).
Najlepsze lata Tysona czy oczekiwanie na pogromcę?
Tyson w czasach swojej świetności był mistrzem przez ponad 3 lata z rzędu, ale w końcu pasy odebrał mu James Douglas, który wcale nie był faworytem pojedynku o mistrzostwa IBF, WBA i WBC. Mike powrócił na szczyt, ale niedługo później świetny Evander Holyfield wygrywał z nim dwukrotnie (w tym raz przez pamiętną dyskwalifikację po odgryzieniu kawałka ucha). Po kilku wygranych przyszła kolejna porażka z Lennoxem Lewisem (Arturze Szpilko, dlaczego nie posłuchałeś do końca rad mistrza???). Czy to znaczy, że Mike Tyson był coraz gorszym bokserem? A może oznacza to, że po prostu trafił na lepszych rywali?
Życie Tysona pełne było przebojów, które na pewno miały wpływ na jego przygotowanie do pojedynków. BTW, może warto zapytać, jak zawodnik poradziłby sobie w dzisiejszych czasach pod względem mentalnym? Nawet jeżeli skład kokainy i specyfika „przyjaciół” się nie zmieniła, ciężar sławy dziś może być znacznie trudniejszy do uniesienia niż było to dawniej.
Warto zadać sobie pytanie, kiedy Mike Tyson faktycznie miał swój prime time. To tez będzie gdybanie. 20- letni mistrz nokautujący kolejnych rywali czy doświadczony bokser tuż przed porażką z Holyfieldem? A może Mike Tyson z 15 stycznia 1987 roku przegrałby z Mikiem Tysonem z 8 sierpnia 1995 roku? Wiem, że to głupie pytanie. Do czego zmierzam? Do tego, że wszyscy mówimy o rzeczach względnych, do końca niesprawdzalnych i trudnych do zdefiniowania. Zdarza się, że sportowcy mówią o swojej „życiowej formie” tuż przed bolesną porażką. A zadecydować może o niej zwykły pech. Czy Mike Tyson zniszczyłby czołówkę, gdyby ten gorszy dzień przypadł na datę walki?
Współczesny boks gorszy? A może po prostu inny?
Wiele mówi się o tym, że stare pojedynki ogląda się znacznie lepiej niż współczesne starcia na szczycie bokserskiej wagi ciężkiej. Coś w tym jest. Ale wcale nie znaczy to, że dawni bokserzy pokonaliby współczesnych. Nie ma też stuprocentowej pewności w drugą stronę – że współcześni zawodnicy górowaliby nad legendami. Sport ewoluuje nie bez przyczyny. Celem zawsze jest znalezienie drogi do zwycięstwa. I te sposoby są znajdowane. Przyjemność widzów schodzi na dalszy plan.
W ocenie „bokserskich dziejów” każdy kij ma dwa końce. Dawniej zawodnicy byli lepsi, bo częściej nokautowali? A może właśnie byli słabsi, bo dawali się nokautować? Dawniej byli szybsi, bardziej techniczni i nie opierali się tylko na warunkach fizycznych? A może to dziś potrafią doskonale przykryć wszystkie braki odpowiednim przygotowaniem taktycznym i właśnie w pełni wykorzystać wspomniane warunki fizyczne?
Ostatecznie wszystkie te pytania i tak rozbiją się o konkretnego zawodnika. Bo właśnie to jego powinniśmy oceniać. Każda ocena „dawnego i współczesnego boksu” będzie trąciła dużym uogólnieniem.
Współcześni zawodnicy mogą bić się w mniej efektowny sposób (tak, to tez jest uogólnienie), ale mają do dyspozycji nowsze narzędzia i metody treningowe, lepszą suplementację, jeszcze bardziej profesjonalny zespół.
Gdyby babcia miała wąsy, a Tyson irokeza…
Sam Tyson raz mówi, że pokonałby czołówkę, innym razem już nie jest tego taki pewien. Są zawodnicy z czołówki, którzy są przekonani, że wygraliby z byłym mistrzem. Tak sądzi Deontay Wilder. To wszystko nadal pozostaje gdybaniem. Zastanawiam się, czy kłócąc się o rzeczy nie do zweryfikowania, nie tracimy energii i czasu, który moglibyśmy spożytkować znacznie lepiej. Może zamiast pytania, CZY Tyson zniszczyłby czołówkę z lat współczesnych, warto popatrzeć, JAK Tyson dawniej niszczył dziesiątki rywali. Skupmy się na tym, co było, a nie na tym, co mogłoby być (ale nigdy nie będzie).