Middle Kick: oby do kwietnia!
Sylwester, godzina 6.50. Wstaję tym razem bez cienia wątpliwości, czy znajdę sygnał z gali. Szybka zmiana IP na rosyjskie i mogę zaczynać. Dawno już nie zrywałem się w ostatni dzień roku, aby oglądać MMA.
Od czasu pożegnalnej gali Dream łączonej z Glory 3 lata temu nie zaznałem wcześniejszego rozpoczynania 31 grudnia. Pamiętam, że zazwyczaj pobudka następowała przed 8-9 rano. Tym razem poprzeczka została podniesiona, bo impreza zaczynała się około 7.00. Byłem jednak przezorny starając się położyć nieco wcześniej. Udało się średnio, ale coś tam pospałem.
Do rzeczy. Największą ciekawość, ale i obawy wzbudzały we mnie zapowiedzi „otwarcia nowej ery w japońskim MMA”. Jak będą wyglądały zasady, pole walki, czy rękawice? Co zmieni się w produkcji? Moje obawy były raczej bezpodstawne. Okazało się, że w zasadzie gala z 31-go różniła się od tej z 29-go kolorem rękawic (wojskowa zieleń zamiast niebieskiego), a mata ringu miała nieco mniej bieli. Poza tym nikt nie wprowadził klatki, ani hybrydy. Nie zastosował też Unified Rules (jedynych prawdziwych według niektórych), ani nie zrobił nic, co mogłoby zakłócić mój odbiór drugiej części Rizin FF World Fighting GP.
O ile dwa dni temu byłem wręcz zachwycony, tak w sylwestra byłem bardzo zadowolony, czyli było minimalnie (ale to naprawdę minimalnie) słabiej. Patrząc jednak na rozpiskę, należało spodziewać się, że pojedynki będą wyglądać nieco inaczej. Trzy rzeczy, które rzucały się najbardziej w oczy, to walki sumitów, a także powrót Fiodora Jemielianienki. Najsłabszym punktem był rewanż na zasadach Shootboxingu między Chadem „Akebono Taro” Rowanem a Bobem Sappem. O ile sama idea freakfightu nie jest dla mnie niczym złym, tak przebieg tego pojedynku i jego zakończenie były dosyć dziwne. Nastawiałem się na szybki nokaut, a była… szybka decyzja! Hawajski sumita doznał rozcięcia na głowie za sprawą cepów Bobby’ego (tzw. Hoost killers) w tył głowy. Pod dłuższej przerwie zadecydowano o zebraniu kart sędziowskich i werdykcie w drugiej rundzie. Ostatecznie wygrał Sapp, który zrobił cokolwiek, aby wygrać. W mojej opinii należało się no contest.
W drugiej walce Baruto zmierzył się z Peterem Aertsem, który walkę wziął dwa dni wcześniej. Jerome Le Banner wolał kasę od Antonio Inokiego (który tego samego dnia organizował coroczne Inoki Bom-Ba-Ye) i pozostawił Sakakibarę na lodzie. Naprawdę kiepskie zachowanie Francuza, który traci ogromny szacunek, jaki do niego mam. Zresztą to już któryś pojedynek MMA z którego wycofał się na ostatniej prostej. Holender natomiast przyleciał do Japonii w roli komentatora. Ostatecznie wyszedł do ringu jako uczestnik, będąc poza treningiem, podejmując rękawicę na zasadach, które niespecjalnie czuje. Brawo! Co do jego oponenta, to Kaido Hoovelson był bardzo dobrze przygotowany zaskakując sprawnością i mobilnością w ringu. Nie miał zatem problemu z obalaniem holenderskiego weterana. Liczyłem, że któryś z celnych ciosów może powalić Estończyka, ale nic takiego nie miało miejsca. Ogólnie obu tych pojedynków nie powinno traktować się do końca poważnie, ponieważ jest to Japonia, a tam często sprzedaje się trochę… co innego. Przypomnę tylko, że pierwszą potyczkę Sappa i Akebono oglądało „tylko” 60 milionów widzów przed telewizorami. Ilu ludzi ogląda UFC on Fox?
Co zapamiętam jeszcze z długiej, prawie 7-godzinnej sesji? To, że Match TV urwało transmisję po walce Fiodora i bardzo szybko musiałem szukać streamu z innego źródła. Udało mi się zdążyć na tyle, aby zobaczyć nokaut King Mo na Jirim Prochazce. Kto wie, może Amerykanin będzie kolejnym rywalem Rosjanina, który nie miał żadnych problemów z pokonaniem Jaideepa Singha. Liczyłem przed pierwszym gongiem, że Hindusowi uda się (jak przed laty Fujicie) mocno trafić faworyzowanego rywala i sprawić, że weźmie się do roboty. Nic z tego. 100% kontroli i koncentracji ze strony „Ostatniego Cara”. TKO 1 runda, dziękuję.
Na szczególną uwagę zasługują debiuty w MMA dwóch gwiazd Shootboxingu: Reny Kuboty i Andy’ego Souwera. Najlepsza zawodniczka organizacji Caesara Takeshiego skończyła rywalkę flying armbarem. Dwukrotny triumfator cyklu K-1 World Max stoczył z kolei koncertowy pojedynek z jednym z najlepszych japońskich kickbokserów w wadzie -70 kg Yuichiro Nagashimą. Widać było, że Holender trochę popracował nad zapasami i grapplingem, ale i tak, to na co najlepiej się patrzyło to niesamowita stójka. Ostatecznie Souwer znokautował doświadczonego już na zasadach mieszanych sztuk walki (6 występów) rywala. Świetnie wykorzystał też przepisy, częstując oponenta kilkoma mocnymi kolanami w parterze.
Wiele wrażeń dostarczyła też niecodzienna konfrontacja kobiet wagi ciężkiej. Gabi Garcia skończyła uderzeniami przed czasem Lei’D Tapę, chociaż spodziewałem się, że pokaże swoje wysokie umiejętności w BJJ. Nie zawiódł Takeru. Mistrz K-1 w wadze -55 kg, dopisał sobie nokaut na rywalu z Chin. Świetny, choć krótki bój stoczyli też przedstawiciele dwóch zasłużonych rodzin, reprezentujących różne style walki: Asen Yamamoto i Kron Gracie. Siostrzeniec Kida po prawie pięciu minutach musiał odklepać trójkąt założony przez najmłodszego syna Ricksona Gracie.
Teraz o odbiorze gali, gdyż dane mi było trochę poczytać komentarze. Muszę powiedzieć, że tęsknię za okresem, gdy zaczynałem oglądać MMA. Teraz niestety wychodzi bardzo duża niewiedza od ludzi, którzy nie za bardzo ogarniają tamte czasy (albo o nich nagle zapomnieli), chcących „klatki, łokci, sportu” i milionowego klonu UFC. Na Twitterze mogłem jednak popisać z kilkoma innymi fanami JMMA, którzy chłonęli obie imprezy na sto procent. Dobrymi walkami jarali się bezgranicznie, a do freakfightów podchodzili z odpowiednią rezerwą. Właśnie tak trzeba traktować tych wesołych jegomości, wchodzących na ring pomagających w odpowiednim przyciągnięciu uwagi. Pod tym względem była znaczna poprawa, bo trybuny Super Areny w Saitamie wypełniło 18 tysięcy ludzi. Dwa dni wcześniej 6 tysięcy mniej.
Rating w Fuji TV wyniósł 7,3%, co nawet w porównaniu z ostatnimi Dynamite!! (13-17%) wypada słabo, ale trzeba wziąć sobie dwie poprawki. Pierwsza to fakt, że od kilku lat w otwartej japońskiej TV nie było w sylwestra relacji z gali sportów walki. Druga dotyczy samego nadawcy, który co prawda znowu zajął miejsce na końcu stawki w wyścigu o widza, ale rezultat jest i tak wyższy niż w ostatnich latach. Jest to więc wynik neutralny, pozwalający na dalszą współpracę obu stron.
Rizin FF przypomniało, że można robić gale z rozmachem, nie mając od dyspozycji topowych nazwisk. Pamiętajmy, że rozpiski tworzone są dla Japończyków, a nie statystycznego „fana KSW, UFC i MMA”. Kiedyś dało się to zrozumieć, teraz jakby niespecjalnie. W ostatnim czasie kolejne eventy głównych organizacji sprawdzałem bardziej z obowiązku, niż z przyjemności. Rizin sprawiło natomiast, że poczułem się, jak w czasie największej zajawki zjawiskiem zwanym MMA. Czekam z niecierpliwością na kolejną spektakularną imprezę. Ta odbędzie się 17 kwietnia w rodzinnym mieście Nobuyukiego Sakakibary, czyli Nagoyi. Liczę, możliwe, że naiwnie, iż 29 grudnia miało początek coś poważnego. Świat jednak potrzebuje wielkiego JMMA i alternatywy dla nahalnej unifikacji wszystkiego na wzór UFC.
PS Jeszcze jedna wspaniała rzecz na koniec, o której wcześniej nie wspomniałem. Ocenianie walk przez sędziów w całości (inaczej się w sumie nie da przy pierwszej, dziesięciominutowej rundzie). Może nie tak przejrzyste jak w wypadku 10-point must system. Wymuszające jednak u zawodników walkę i koncentrację przez cały czas, nie zaś „zdobywanie” kolejnych pięciominutówek.
Twitter: @DDziubicki