Middle Kick: o freakfighcie słów kilka
Temat miał być trochę inny, ale w obliczu burzy, jaka rozpętała się w środowisku po Bellatorze 149 (Kimbo Slice vs. Dada 5000 i Royce Gracie vs. Ken Shamrock) zdecydowałem się zabrać głos w sprawie przyczyny całego zamieszania. Późno, bo późno.
Freakfighty… Z jednej strony uwielbiane, stanowiące czynnik rozrywkowy na galach sportów walki. Z drugiej strony znienawidzone przez spychanie sportu na dalszy plan, tworzące kominy płacowe w wynagrodzeniach. Dzisiaj wydaje się, że lekko zanikające, ale od czasu do czasu jakiś promotor raczy nas tego typu głośnym zestawieniem. Jak nie duży na małego (jak Yarborough vs. Takase), to dwóch dużych (Sapp vs. Akebono), albo nawet nie tyle dużych co przynajmniej znanych w środowisku innym, niż sporty walki (Kaneko vs. Andy Ologun).
Zastanawiam się, czy fala krytyki, jaka spadła na organizację prowadzoną przez Scotta Cokera jest w pełni zasłużona. Okej, walki Kimbo z Dadą i Royce’a z Kenem Shamrockiem nie były, delikatnie mówiąc, wielkimi widowiskami, ale chyba nikt się nie spodziewał takowych. Odpowiem od razu: problem był gdzie indziej. Po pierwsze cieniem rzuciły się kłopoty zdrowotne Dhafira Harrisa po stoczonym pojedynku (zatrzymanie akcji pracy serca), ewentualnie brak odwagi jego narożnika, aby w odpowiednim momencie wyrzucić ręcznik. Po drugie kiepska postawa sędziego klatkowego Jacoba Montalvo, który nie zobaczył ewidentnego kolana poniżej pasa w wykonaniu Royce’a Gracie.
Jakby starcie dwóch ulicznych zabijaków zakończyło się szybkim nokautem, dzisiaj raczej nikt nie biłby piany. Dada jednak padać nie chciał, chyba że ze zmęczenia. Daleki jestem od bagatelizowania przypadków ewentualnej śmierci Dhafira Harrisa, ale jaka byłaby różnica, gdyby (odpukać) po walce nie wytrzymało serce któregoś zawodnika ze światowej czołówki? Zawodnicy muszą przejść badania przed walką i to, co dzieje się później, nazywane jest ryzykiem zawodowym. Podkreślam, że ani jeden ani drugi debiutantem nie był.
Bellator nie musi odpierać zarzutów, bo robią to bardzo dobre ratingi. Co więcej, niedługo kolejne gale, już bez kontrowersyjnego matchmakingu. Wieszczenie upadku i nostalgia za starym porządkiem w organizacji to dla mnie przesada. Gdyby dalej realizowano wizję Bjorna Rebneya, to na dobre federacja utknęłaby w miejscu, godząc się na rolę „drogi do UFC”, a więc zero konkurencyjności. Żaden promotor z ambicjami nie utrzyma się długo na powierzchni, tworząc w bardzo dużej mierze miejsce do łapania doświadczenia. Ktoś może wskazać fakt, że Scott Coker położył już Strikeforce. Wtedy jednak nie miał za sobą pieniędzy Viacomu, a SF szukało nowego inwestora. Znalazło – w formie UFC. Co było dalej, wie każdy Na dzisiaj zresztą nie widzę opcji, aby w stuprocentowo sportowy sposób stworzyć jakikolwiek zalążek konkurencji dla trzyliterowego potentata. Bellator MMA zrobił to. Poza Kimbo i Dadą 5000, do okrągłej klatki wrócą niedługo Benson Henderson, czy Quinton Jackson. Kto wie, co teraz zrobi numer dwa na świecie? Furtek w Newport Beach mają kilka, jak np. możliwość startów w kickboxingu, czy dawanie fighterom większej wolności w takich sprawach jak np. sponsorzy.
Podsumowując: o tym, że freakfighty mają ogromny potencjał, niech świadczy fakt, że pierwszy pojedynek Boba Sappa z Akebono oglądało ok. 57 milionów widzów! Jakby nie pojedynek Pudziana z Najmanem KSW dalej robiłoby gale w miejscach maksymalnie na poziomie widowni Torwaru. Oglądając niedawno gale Rizin, czułem, że czynnik rozrywkowy jest bardzo dobrze zbalansowany ze sportowym. W nowoczesnym MMA „entertainment” widać jedynie w wypowiedziach i na ważeniach (swoją drogą jestem pełen podziwu, rozkręcić do rangi ceremonii ważenie i towarzyszącą napinkę ze staredownem). Można i w ten sposób… Dla mnie takie walki w rozpiskach są czymś zupełnie normalnym, a widziałem dużo. Dlatego niewiele jest w stanie dzisiaj mnie zaskoczyć. Mogę z drugiej strony do końca nie pochwalać odkurzania Royce’a Gracie, ale wiem, że po coś to jest robione.