Historia „Cudu” Lerone’a Murphy’ego – od strzelaniny do walk dla UFC
Strzelano do niego trzykrotnie. Dwa pociski trafiły. Lata później remisuje z piórkowym sparingpartnerem Chabiba Nurmagomiedowa oraz nokautuje przed końcem pierwszej rundy Ricardo Ramosa. Niektórzy powiedzieli by, że to cud. Oto historia Lerone’a Murphy’ego – ochrzczonego mianem „Cudu” właśnie.
Gangsterskie ulice Manchesteru
Mamy 25 maja 2013 roku. 21-letni Lerone Murphy udaje się do barbera mieszczącego się na południowej Loyd Street w Manchesterze. Młodzieniec jest członkiem lokalnego gangu odkąd ukończył 17 lat. Szczegóły jego działalności nie są znane. Wiadomo tylko, że nie myślał o konsekwencjach swojej działalności.
Przed barberem Murphy spotyka się ze znajomymi. Ich rozmowę przerywa przyjazd samochodu. Przyszły zawodnik UFC zdąży zobaczyć broń i krzyknąć „Proszę, nie!” nim w jego kierunku polecą trzy kule. Jedna trafi w szyję. Druga w twarz. Trzecia chybi.
Dla 99% ludzi byłyby to rany śmiertelne. Sam Murphy wspominał w rozmowie z The Atheltic, że czuł się jak w grze.
– W Call of Duty, jak dostaniesz za mocno, słyszysz takie biiiiiip. I ja miałem to samo, słyszałem takie biiiiiip – mówił przed swoim debiutem w UFC. Nim stracił przytomność, wypluł pocisk, który trafił go w twarz.
Młodzieńcy nie czekali na przyjazd karetki. Załadowali Murphy’ego do samochodu i zawieźli do Manchester Royal Infirmary. Tam 21-latek budzi się dwa dni później. Przeżył. Lekarze sami nie dowierzali.
To był cud.
Murphy dochodził do siebie kilka miesięcy. Do dzisiaj ma widoczne wgniecenie w policzku, przypominające o strzelaninie.
Młodzieniec głowę miał ciężką od negatywnych myśli – o sobie, o świecie, o ścieżce, którą obrał. Potrzebował się od odsunąć. Ale nie wiedział jak. W końcu jednak, za poradą kuzyna, udał się do All Powers w Stockport – nowo otwartego klubu MMA.
Droga do UFC
Półtora roku po tragicznej strzelaninie, oraz czternastu miesiącach treningów, Murphy zadebiutował w amatorskim MMA na gali Ice FC w swoim rodzinnym Manchesterze. Dominował rywala zdecydowanie, a w drugiej rundzie widowiskowo złapał gilotynę na stojąco.
Całkiem nieźle jak na człowieka, który jedyny kontakt ze sztukami walki miał podczas sparingów ze swoim kuzynostwem za garażami. Murphy co prawda lubił oglądać UFC od czasu do czasu, ale nigdy nie widział siebie w roli zawodnika organizacji kierowanej przez Danę White’a.
W zawodowym MMA pierwsze kroki postawił w 2016 roku. Pokonał dobrze znanego z polskich ringów Martina Foudę. Jego występ mógł mocno imponować. Świetnie sobie radził w płaszczyźnie uderzanej z doświadczonym karateką, kilkukrotnie go naruszając. Szwed wytrzymał cały pojedynek głównie dzięki doświadczeniu. Sędziowie jednogłośnie przyznali wszystkie trzy rundy dla pochodzącego z Manchesteru Murphy’ego.
Poza Foudą tylko dwie osoby wytrzymały z Murphym pełny dystans. Byli to weterani Bellatora oraz Cage Warrios – James McErlean i Ayton De Paepe. W maju 2018 roku w pierwszej rundzie odprawił Manolo Sciannę. Wygrał wszystkie ze swoich dwunastu pojedynków. Osiem miało status walki zawodowej. Nie spodziewał się, że zwrócił na siebie uwagę światowego giganta.
Telefon od Seana Shelby’iego, matchmakera UFC, odebrał podczas rodzinnych wakacji na Jamajce. 7 września miał wziąć udział w gali UFC 242 z trzytygodniowym wyprzedzeniem. Najbardziej dumna była jego matka, ciesząca się, że syn zszedł ze złej strony.
Angaż Murphy’ego to nie tylko kwestia talentu, odkrytego w bardzo późnym jak na sportowca wieku. To przede wszystkim kawał ciężkiej pracy włożonej na matach All Powers MMA. I zaczął być inspiracją dla kolegów z maty. Większość wiedziała, co przeżył i jak się podniósł. Daleko mu do krzykacza.
Remis warty wygranej
Mało które nazwisko wzbudza w fanach MMA takie reakcje jak Zubajra Tuchugow. 29-letni Czeczen od dawna jest jednym z głównych sparingpartnerów Chabiba Nurmagomiewdowa. Trenujący razem z mistrzem wagi lekkiej w American Kickboxing Academy, „wojownik” uchodzi za faworyta w niemal każdym pojedynku. To właśnie z nim zmierzyć się Lerone Murphy w debiucie.
Kursy bukmacherskie wskazywały, że Brytyjczyk będzie tylko przystawką dla Tuchugowa. W pewnym momencie za wygraną Czeczena bukmacherzy płacili 1.30 PLN. Za Murphy’ego – 3.45 PLN. Patrząc po przebiegu pojedynku, były to mocno nietrafione stawki.
W pierwszej rundzie „the Miracle” dobrze radził sobie ze stójką Tuchugowa, kąsając go szybkimi kombinacjami z obu pozycji. W połowie rundy Czeczen dosięgnął jego szczęki, posyłając go na deski. Murphy nie panikował. Ze spokojem godnym doświadczonego weterana bronił się w parterze przed tak świetnym zapaśnikiem jak Tuchugow. Ba, w końcówce rundy założył rywalowi nawet ciasną kimurę.
Druga runda bezwzględnie należała do Brytyjczyka. Był celniejszy w stójce, a w parterze straszył rywala próbami poddań. Jedna z gilotyn była naprawdę ciasna. Komentujący później dywagowali, czy Tuchugow uciekły z tych gilotyn, gdyby arena była lepiej klimatyzowana, a przez to zawodnicy mniej spoceni. Ale to tylko luźne przemyślenia.
Trzecia runda była najbardziej wyrównana i – w rezultacie – zadecydowała o werdykcie. W płaszczyźnie uderzanej lepiej radził sobie Murphy. Dwukrotnie wydawało się, że Brytyjczyk naruszył Tuchugowa. Czeczen lepiej jednak radził sobie w płaszczyźnie zapaśniczej, sprowadzając i kontrolując Murphy’ego połowę rundy.
Sędziowie nie byli jednomyślni. Ostatecznie ogłoszono remis przy kartach 29-28, 28-28, 28-29. Dla wielu remis z tak uznanym nazwiskiem byłby już sporym osiągnięciem i powodem do chluby.
Nokaut wart bonusu i przyszłość
Do klatki miał wrócić 21 marca na gali w Londynie z Gabrielem Benitezem. Światowa pandemia powstrzymała te plany. Wrócił dopiero na ostatnim UFC Fight Night. Przerwał serię dwóch zwycięstw Ricardo Ramosa – bardzo trudnego w odczycie, dynamicznego zawodnika. Brytyjczyk skończył walkę już w końcówce pierwszej rundy brutalnym ground and pound, uprzednio dominując Brazylijczyka w płaszczyźnie uderzanej. Za występ zgarnął bonus w wysokości 50 tysięcy dolarów.
W momencie pisania tego tekstu Lerone Murphy jeszcze nie znajduje się w oficjalnym rankingu UFC. Kategoria piórkowa jest naprawdę mocno obsadzona i istnieje szansa, że ostatnie zwycięstwo to jeszcze za mało na pozycję w topowej piętnastce. Jeśli jednak Murphy będzie dalej się tak rozwijał i tak walczył, jego miejsce w rankingu jest niewykluczone.
Brytyjczyk ma papiery na naprawdę wspaniałą karierę. Nie ma w tym żadnego przypadku ani cudu. No może poza jednym zdarzeniem z maja 2013. Ale ten „cud” był potrzebny, by Murphy wkroczył w świat sportu. I trzymam kciuki by jego historia miała wspaniały finał za kilka lat – z mistrzostwem wagi piórkowej w tle.