Gdy MMA było EPICKIE! Wspomnienie PRIDE 10 lat po zamknięciu [*]
„In the reeeeddddd corrneeeerrrr….Frommmm Brrrazzziillllll…” – grzmiał z moich komputerowych głośników diabelski głos Lenne Hardt, która zapowiadała „Bogów Wojny” – legendy światowego MMA. Wywoływała zawodników sportu, który nieustannie się tworzył. W PRIDE FC uczyniono z niego epickie święto. Jutro od zamknięcia organizacji minie 10 lat. Nie miną jednak nasze wspomnienia.
To były czasy, gdy miałem kilkanaście lat i mieszkając na wsi pod Tomaszowem Lubelskim nie mogłem przebierać w klubach sportów walki – miałem jedynie możliwość trenowania karate i chodzenia na siłownię. W Budojo mojego starszego brata był artykuł o „walkach bez zasad”. Pamiętam te czarno-białe zdjęcia i krótkie, ale budzące grozę opisy. Nie miałem wątpliwości, że ci goście to „urodzeni zabójcy”. Niektórzy walczyli w UFC, znaczna część była zawodnikami PRIDE FC. Patrzyłem na postaci ze zdjęcia niemal jak na epickich wojowników z Mortal Kombat, Tekkena czy Street Fightera, w które grałem ze znajomymi na Playu. Każdy miał własną specyfikę, reprezentowali różne państwa. Wyobrażałem sobie, jakie spustoszenie sieją w ringu. I już niedługo mogłem ich zobaczyć w akcji. Najpierw na płytkach CD od kolegów, a później gdzieś w odmętach Internetu krążyły highlighty. I robiły wrażenie. Siła, szybkość, wola walki, świetne show – PRIDE FC było organizacją od której rozpocząłem przygodę z MMA. Pamiętam tę chwilę, gdy pierwszy raz odpaliłem internetową transmisję na żywo…
Fiodor Emelianenko, bracia Nogueira, Wanderlei Silva, Mirko Filipovic, Mauricio Rua, Dan Henderson, Quinton Jackson, Josh Barnett, Takanori Gomi… Można długo wymieniać. Oto najbardziej znani wojownicy organizacji. Zawsze będę jednak pamiętał o tych, którzy dziś są zapomniani, jednak swego czasu tworzyli wielkie show i stanowili godnych przeciwników dla ówczesnych i przyszłych legend. Jesteś moim „ziomem wspólnych wspomnień”, jeżeli też pamiętasz Kazushiego Sakurabę, Igora Vovchanchyna, Kevina Randlemana, Ricardo Aronę, poj**anego Charlesa Bennetta, Sergieja Kharitonova, Kazuhiro Nakamurę, Kazuyukiego Fujitę i innych. Wiele największych gwiazd UFC występowało również w PRIDE, wśród nich był też Anderson Silva. Nie sposób wymienić wszystkich nazwisk, które były powiązane z ówczesną największą japońską organizacją MMA. Nie zapomnę emocji, jakie wywoływały pierwsze starty Pawła Nastuli oraz niechęci do Rafała Kubackiego zazdroszczącego mu sportowej odwagi i opowiadającego głupoty w telewizji.
PRIDE przyniosło wiele sportowych wrażeń. Może z dzisiejszej perspektywy wojownicy popełniali mnóstwo błędów i nie byli wystarczająco przygotowani we wszystkich płaszczyznach walki, jednak to oni tworzyli MMA, dawali podwaliny, solidny fundament. To na ich zwycięstwach i porażkach całe środowisko uczyło się tego sportu i tworzyło nowego, lepszego, przekrojowego i zabójczo skutecznego zawodnika. PRIDE było pionierem, ostro rywalizowało z UFC. Było brutalnie realne ze swoimi stompami i soccerkickami. Miało niepowtarzalny klimat będący nawet po wielu latach inspiracją dla innych organizacji, choćby dla KSW (mówcie co chcecie, ale to właśnie KSW góruje w tym obszarze wśród polskich federacji – czerpało wzorce od najlepszych). Neosamurajska oprawa, klimatyczne bębny, piękny temat muzyczny, charyzmatyczny głos Lenne Hardt, urozmaicone, ale zawsze pełne napięcia wejścia zawodników… Wzajemny szacunek walczących i widowni. Zdarzały się konflikty i napięcia, ale były one realne, niewyreżyserowane i nieprzeliczalne na kliknięcia oraz udostępnienia na Facebooku. PRIDE mimo dużej uwagi poświęcanej oprawie i tworzeniu show, trzymało wysoki poziom. Było idealnym połączeniem świetnego poziomu sportowego i klimatu zachwycającego ludzi na całym świecie.
Po latach rywalizacji to UFC pozostało jako największy gracz na rynku. Zadecydowały finanse, kwestie powiązań wizerunkowo-biznesowych i bezpieczniejsze prowadzenie interesu przez Amerykanów. Tam nie było nokautu, PRIDE musiało wycofać się z walki przez „kontuzję układu pokarmowego”. UFC króluje do dziś, jednak warto pamiętać to legendarne PRIDE, które swoim rozmachem i emocjami biło na głowę dzisiejszego lidera.