MMA PLNajnowszePublicystykaFreakfighty są jak Wrestling? Tego szuka masowy odbiorca! [KOMENTARZ]

Freakfighty są jak Wrestling? Tego szuka masowy odbiorca! [KOMENTARZ]

Patrzę i oczom nie wierzę… Organizacje freakfightowe przekraczają kolejne granice. Ludzie są oburzeni, ale oglądalność nadal jest wysoka, bo emocje zawsze sięgają zenitu. A co z wartością sportową? Nigdy nie patrzyłem na freakfighty przez ten pryzmat. I sądzę, że to racjonalne podejście. Medialna otoczka walk celebrytów przypomina mi aktorsko-akrobatyczne show dla masowego amerykańskiego widza. Dlaczego uważam, że freakfighty są jak Wrestling?

Przecież Wrestling jest udawany… I to jedyna znacząca różnica!

Supleksy i przedziwne techniki zakazane w wielu sportach walki – a im nadal nic się nie dzieje. Oglądając wrestling można odnieść wrażenie, że obserwujemy mordercze starcie tytanów odpornych na wszelkie możliwe uderzenia, chwyty i duszenia. No ale jeżeli ktoś ma wiedzę i jakiekolwiek wyrzucie, od razu zda sobie sprawę z tego, co ogląda. Udawane show pełne efektownych technik na pewno nie zachwyci tych, którzy szukają wrażeń sportowych.

Na pewno nie można odmówić wrestlerom kilku rzeczy: umiejętnej gry aktorskiej, przygotowania sylwetkowego (u większości uczestników) i siłowego oraz zdolności akrobatycznych. Nie można zostać wrestlerem ot tak, przychodząc z ulicy. Trzeba budzić emocje, trzeba czymś się wyróżnić. Wrestlerzy trenują, ale nie walczą na serio. Choć i tak sporo ryzykują. Nie nad każdym efektownym rzutem da się zapanować. Uszkodzić kręgosłup wcale nie jest tak trudno.

Co innego mamy w przypadku freaktighterów. Wchodzą do klatki, by się bić. Nie będę tutaj sugerował, że taki a taki zawodnik lubi się podkładać, bo nigdy nie ma i nigdy nie będzie stuprocentowej pewności, czy przebieg pojedynku był umówiony. Uznajmy więc, że każdy bije się na serio. Krew jest prawdziwa, rozcięcia też. Prawdziwe są siniaki i kontuzje. Poziom umiejętności jest bardzo zróżnicowany. Są zawodnicy, którzy rywalizowali na najwyższym poziomie, a są celebryci, którzy po prostu nic nie potrafią. Ale nawet im nie można odmówić: z zasady biją się na poważnie nawet jeżeli ich pojedynki wyglądają żałośnie (choćby jak ostatnia walka dwóch Pań, których imion lub nicków nie będe tutaj przywoływał).

Freakfighty są jak Wrestling – liczy się, ilu widzów przyciągniesz!

W większości sportowych organizacji najpóźniej oglądamy starcie o pas lub pojedynek o miano pretendenta. Sama rozpiska pokazuje, że to właśnie zawodnicy o najwyższym sportowym poziomie mają przyciągać największa liczbę widzów. Oczywiście, zdarzają się wyjątki (jak np. KSW, gdy przyciągało widzów pierwszymi występami Pudziana lub UFC nadal chętne zarabiać krocie swoim McGregorem), ale raczej były i są to wyjątki potwierdzające regułę.

Odnoszę wrażenie, że wszystkie organizacje freakfightowe mogłyby sobie darować nadawanie pasów skoro tak naprawdę nie liczy się poziom sportowy, a to, kto przyciągnie przed telewizory większą rzeszę widzów. Organizacje Wrestlingu też mają swoje pasy mistrzowskie, ale służy to jedynie tworzeniu otoczki „on jest najlepszy!”, aby danemu zawodnikowi budować bazę kibiców. Zarówno we Wrestlingu, jak i we freakfightach każde starcie urasta do miana osobnej historii. Każdy pojedynek ma swój wstęp, początek, rozwinięcie, kulminację i zakończenie. To nie są zwykłe zestawienia. Każde z nich ma wywoływać jak największe emocje. To, co widzimy w dniu pojedynku to tylko spieniężenie tego, co działo się od tygodni.

Nie tylko we freakfightach: prawda oktagonu i prawda mediów społecznościowych

Niestety, nie jest to tylko domena freakfightów. Freakfighty są jak Wrestling, ale podobne historie zauważam również w sportowych organizacjach. Aby zwiększać oglądalność, coraz więcej mówi się o samym pojedynku. Ktoś chamsko skomentował, ktoś prześmiewczo zareagował, ktoś wytknął komuś brak umiejętności, ktoś obraził matkę lub brata, a ktoś inny oskarżył rywala o donosicielstwo. Część środowiska coraz bardziej żyje otoczką (do jej budowania idealnie wpasowują się media społecznościowe) niż prawdziwym sportowym pojedynkiem. Tak jak w „Misiu”: jest prawda czasu i prawda ekranu, a w sportach walki mamy prawdę oktagonu, ringu lub maty oraz prawdę mediów społecznościowych i konferencji prasowych. I wiadomo, którą prawdę coraz częściej łykają kibice.

W czasach agresywnej walki o uwagę konsumentów sam sportowy pojedynek może przegrać z czymś, co zaangażuje konsumenta emocjonalnie. Już nie wystarcza: „W klatce zmierzy się dwóch najlepszych zawodników wagi ciężkiej”, ale „Obraził mu matkę. Czy w oktagonie poniesie karę?”. Wartość pojedynku nie jest ustalona. Coraz częściej podbudowuje się ją walką na słowa, gesty i reakcje. Pojedynek kiedyś był wartością samą w sobie, a obecnie jest tylko spieniężeniem całej historii, która (często sztucznie) była budowana tygodniami.

Sympatie, antypatie i nic pomiędzy?

Freakfighty są jak Wrestling, bo również tutaj medialna otoczka opiera się na sympatiach i antypatiach. Co prawda nie ma wyraźnie zarysowanego podziału na „dobrych” i „złych” (jest on trochę zbyt naiwny, choć w Stanach przechodzi), ale zachowania celebrytów są wystarczająco radykalne, by ich polubić lub się do nich zniechęcić. Freakfighty poszły o krok dalej i stworzyły coś bardziej realnego niż „dobrzy i źli”. Stara zasada nie podejmowania kontrowersyjnych tematów przestała obowiązywać. Porusza się je specjalnie po to, by uzyskać jak najwięcej fanó… No właśnie nie tylko fanów! Fanów i Antyfanów. Przykłady?

Wielu widzów czeka na kolejne porażki Marcina Najmana lub na kolejne pojedynki Jasia Kapeli. Pierwszy z nich jest jaki jest (nie będę się tutaj rozpisywał, bo już o nim powiedziano naprawdę wiele). Drugi z nich dzięki radykalnej prezentacji swoich poglądów (a właściwie dzięki zwykłemu trollingowi) zniechęcił do siebie sporą część widzów i sporą część celebrytów. Efekt? Olbrzymie zainteresowanie mediów i widzów. Być może w końcu przegiął, ale przez długi czas rozgrzewał do czerwoności tych, którzy na jego trolling się złapali. A robił to wybornie…

Sympatie i antypatie nie dotyczą tylko relacji celebryta-widz. Dotyczą przede wszystkim osób walczących. Stare konflikty (lub ich pozory) są odgrzebywane na potrzeby budowy opowieści o kolejnym starciu. Celebryci mogą się kochać przez cały czas, ale mogą też w jednej chwili się znienawidzić. Choćby po to, by te wielkie emocje spłynęły na masowego odbiorcę, który lubuje się we wszelkich g****burzach.

Jest też pewna grupa widzów, która ogląda freakfighty nie sympatyzując z żadnym celebrytą. Nazwę to „efektem zoo”. Jak chcesz zobaczyć małpę, idziesz do zoo. Podobnie widzą sytuację osoby, które oglądają walki freakfightowe tylko po to, by po prostu się pośmiać z osób o niższym poziomie intelektualnym. To taki zakazany owoc, takie „dirty pleasure” dla osób, których nigdy byś nie podejrzewał o oglądanie freakfightów.

Poziom dopasowany do odbiorcy

Również w tym obszarze freakfighty sa jak Wrestling. Amerykański show ma na celu przyciągnąć masowego odbiorcę. Zachowania dostosowane są do gustu typowego amerykańskiego rednecka. Podobną sytuację zauważam w przypadku freakfightów. Różnica jest taka, że „polski wrestling” jest kierowany raczej do młodszej części masowego odbiorcy. Właśnie stąd zachowania celebrytów mogą odzwierciedlać zachowania nastolatków i dzieci. Właśnie stąd ten „młodzieńczy duch” wśród znacznie starszych uczestników.

Oczywiście we freakfightach od czasu do czasu pojawiają się prawdziwi sportowcy, którzy swoim zachowaniem bardzo mocno odstają od zachowań celebrytów. Nikogo nie obrażają, spokojnie odpowiadają na pytania. Również oni spełniają swoją funkcję. Przyciągają ludzi z zewnątrz. Tych, którzy nie obejrzeliby walk, gdyby występowali tam sami celebryci. To te osoby, które chcą oglądać zwycięstwo „prawdziwego sportu” nad „patologią”.

Fanom walk grupowych Wrestling proponuje „Tag championships”. Również freakfighty oferują odbiorcom niestandardowe formy pojedynków (jeden na kilku lub kilku na kilku). To coś, na co nigdy nie zdecydowałyby się polskie organizacje MMA.

Freakfighty są jak Wrestling, choć ich ewolucja trwa

Wolę nie przewidywać, w którym kierunku pójdą freakfighty, bo już nie raz byłem mocno zaskoczony. Pewne wzorce są żywcem ściągnięte z amerykańskiego show, inne są jeszcze bardziej udoskonalone i dostosowane pod docelową publiczność. Czy krytykuję freakfighty? Absolutnie nie! Po prostu zauważam, jakie mechanizmy sterują zachowaniami celebrytów, widzów i ogólnym działaniem machiny, która ma wszelkimi możliwymi metodami przyciągnąć przed ekrany masowego odbiorcę. Freakfighty to odrębna kategoria show i absolutnie nie porównywałbym ich do organizacji MMA widząc, jak bardzo przypominają Wrestling. Nawet, jeżeli tam biją się na serio.

Scrolluj dalej, albo kliknij tutaj,
by obejrzeć kolejny wpis