Dymogenność czy zwykłe chamstwo? [PUBLICYSTYKA]
Freakfighty co chwila mnie zaskakują. Przeglądając sobie najważniejsze informacje ze świata sportów walki lub freakfightów ujrzałem niezwykłe określenie. „Dymogenność” najwyraźniej określa potencjał freakfightera do wywoływania większych lub mniejszych spięć. No nieźle. Czy faktycznie dymogenność ma określać jakąkolwiek wartość i czym to w ogóle różni się od zwykłego chamstwa? Czy we freakfightach faktycznie chodzi już tylko o awanturę?
Dlaczego oni się nie kłócą? Bo w sporcie wcale o to nie chodzi!
Czytałem jeden tekst na innym portalu branżowym (świadomie nie będę tutaj opisywał konkretów, by nikogo nie atakować i nie zapraszać do jałowej polemiki), w którym autor zastanawiał się, dlaczego walki MMA nie przyciągają już tak wielu ludzi, jak powinny. No i wymyślił, że chodzi o to, ze jest za mało awantur. Bo jak była awanturka, to też i walkę oglądało więcej osób. Proste jak budowa cepa. Pytanie, czy nie jest to zbyt proste. A może to były też starcia na najwyższym poziomie, a konkretni zawodnicy mieli całkiem pokaźną grupę fanów i właśnie to zaważyło na oglądalności? W tekście te kwestie zeszły na drugi plan. Najważniejsza okazała się awantura – jeżeli jest, jest też oglądalność, a jeżeli jej nie ma, to już jest lipa.
Nie podzielam tego poglądu. A co w przypadku wybornych sportowych wydarzeń, w których zawodnicy darzą się szacunkiem, a i tak oglądają ich miliony? Nie będę tutaj bawił się w porównywanie oglądalności konkretnych pojedynków i wyliczania, czy tam była awanturka, czy nie. Po prostu uważam, że awantura może być małym dodatkiem i wcale nie decyduje tak o oglądalności, jak niektórym może się wydawać. Spojrzenie na zawodowy sport przez pryzmat fana awantur jest błędne z założenia, bo nie każdy szuka tego w sportach walki (mam nadzieję!).
Sport to również emocje i wokół głównego konfliktu „kto jest lepszym zawodnikiem?” czasami narastają inne konflikty. Ale nie można sprowadzić sportu tylko do różnicy zdań – nic nie łączy bardziej niż wspólne treningi, wspólna pasja i wspólne doświadczenia. Gdyby wartość sportowca była liczona tylko w kwestii awanturnictwa, wychowalibyśmy pokolenie prostaków, chamów, przestępców, elementów antyspołecznych. Czy to są wartości, które wynosi się z ringu lub maty? Na pewno nie. Sport to coś więcej niż awantura. A sporty walki to, paradoksalnie, zaprzeczenie konfliktowości (mimo że wszystko kończy się walką wręcz).
Dymogenność a freakfighty – czy da się zabawiać ludzi w inny sposób?
OK, a co w przypadku freakfightów? Tutaj sport faktycznie schodzi na dalszy plan, a najbardziej liczy się otoczka. No i faktycznie – jeżeli spojrzymy na to, co dzieje się na konferencjach prasowych i na staredownach, co chwila mamy kolejną odsłonę jakiegoś konfliktu. W moim odczuciu to już powoli staje się nudne i zastanawiam się, kiedy dojdzie do zwykłego przesilenia – widzowie przestaną zwracać uwagę na opluwanie, popychanie, wyzwiska.
Czym są freakfighty? Oczywiście zatraciły one pierwotną definicję. Już nie chodzi o: „walkę charakteryzującą się głęboką rozbieżnością w umiejętnościach, doświadczeniu lub wadze między zawodnikami” (wg Wikipedii). Chodzi o pojedynki sportowe osób niezwiązanych ze światem sportów walki. I walka jest tylko zakończeniem opowieści serwowanej m.in. na konferencjach prasowych. Czy po prostu chodzi o zabawę jak we Wrestlingu, choć walki nie są udawane.
No i tutaj pozostaje pytanie, czy faktycznie jedyną rozrywką dla widzów freakfightów jest oglądanie awantur. Może ta wspaniała dymogenność jest przereklamowana? No bo jeżeli wiemy, że dany zawodnik będzie docinał wszystkim, by zdobyć atencję, nie będzie zaskakujący. Może powinien liczyć się dobry humor, inteligentne i odważne działania, a zamiast napinkowości widzów zainteresuje luz i przekazywanie jakichkolwiek pozytywnych wartości? Wiadomo, wszystko zależy od widza, najlepiej sprzedają się rzeczy negatywne i zakazane, ale naprawdę widzę potencjał w zachowaniach innych niż awanturnicze.
Dymogenność – ładne określenie chamstwa i prostactwa?
W określeniu „dymogenność” bawią mnie 2 rzeczy. Po pierwsze, czy faktycznie można mieć pewną niezwykłą zdolność generowania konfliktów? Przecież każdy to potrafi. Wystarczy doczepiać się do wszystkich i o wszystko, przekraczać kolejne granice i już mamy konflikt. Zdenerwowanie innej osoby raczej nie jest wielką sztuką, a robienie tzw. „dymów” nie powinno być uważane za jakąś specjalną umiejętność. To kwestia nastawienia i chęci. I czasami braku wstydu i samokontroli.
Po drugie, czy my tutaj czasem nie stosujemy eufemizmu i dymogenność nie oznacza tak naprawdę zwykłego chamstwa, buractwa, prostactwa? No bo jak inaczej nazwiemy osobę dążącą do konfliktów, która na każdym kroku sprowadza sytuację do obszaru różnicy zdań? Dawniej (i mam nadzieję, że obecnie też) osoba skłócona ze wszystkimi w grupie raczej była krytykowana, a nie podziwiana. Nie była wzorem do naśladowania, a raczej była pariasem. Zastanawia mnie, dlaczego tak negatywne cechy próbuje określać się w pozytywny sposób. Dymogenność ma określać zdolność tworzenia konfliktów, które z zasady więcej niszczą niż tworzą.
W końcu samo tworzenie konfliktów z zasady jest sztuczne. Najbardziej intrygujące konflikty wynikały naturalnie, nie były niczym podyktowane, ciągnęły się tak po prostu, miały swoją specyfikę, potrafiły dotyczyć rzeczy dość istotnych. Obserwując to, co niektórzy freakfighterzy serwują nam dzisiaj, można pozmieniać postaci (w miejsce jednego zawodnika wyobrazić sobie innego zawodnika), a nadal mielibyśmy ten sam jałowy, bezsensowny, sztuczny konflikt. Jeżeli ktoś ma swój charakter i odpowiednią charyzmę, różnice zdań z innymi ludźmi będą miały sens i mogą nawet przyciągać. A jeżeli chodzi tylko o generowanie konfliktu z kimkolwiek i kiedykolwiek, cała otoczka staje się płytka. Trzeba być naprawdę dobrym aktorem, by w takiej sytuacji wyglądać autentycznie.
Zwolnili go, bo nie był dymogenny?
Mam nadzieję, że dymogenność nie stanie się żadnym wyznacznikiem wartości zawodnika czy nawet freakfightera. Jeżeli włodarze federacji przy podpisywaniu kontraktu będą brali pod uwagę jakiś śmieszny współczynnik konfliktowości, sami będą prowokować sytuacje patologiczne, a zawodnicy (najczęściej wbrew sobie) będą dążyli do wizerunku chama i prostaka.
Do czego może to ostatecznie doprowadzić? Wolę nie myśleć. Dymogenność jeszcze bardziej spłyci otoczkę wydarzeń, co ostatecznie może sprawić, że nie będzie się dało oglądać konferencji prasowych i wszelkich marketingowych przekazów organizacji. Tak, ja wiem, że niektórych konferencji już teraz nie da się oglądać, ale zatrudnianie tylko „dymogennych” sprawi, że stanie się to normą.
Dymogenność – legitymizacja patologii
Moim zdaniem jesteśmy świadkami niebezpiecznego zjawiska. Chamstwo nazwijmy chamstwem, prostactwo prostactwem i nie uważajmy konfliktowości za jakąś specjalną umiejętność. Nazywanie patologicznych zachowań jakimiś ładnymi pseudonaukowymi określeniami to wstęp do wskazania, że „tak ma być – masz być chamem, prostakiem i awanturnikiem, a może coś osiągniesz”. To iluzja. Biedny będzie ten, kto w tę iluzję uwierzy.