Donald Cerrone nie pęka! Za co lubię „Kowboja”…
Uśmiechnięty koleś ujeżdża konia na swoim ranczu. Kowbojski strój symbolizuje amerykański luz i konkretne, farmerskie nastawienie do życia. Donald Cerrone ciągle szuka wyzwań. Chce walczyć, imprezować i bawić się życiem. Nie zdobył mistrzostwa UFC, ale jest coś, co sprawia, że to jeden z moich ulubionych zawodników.
Conor McGregor jest ostatnimi czasy największą marketingową gwiazdką UFC, jednak to od „Kowboja” mógłby uczyć się luzu i naturalności (o ile da się tego nauczyć). I właśnie pierwszą rzeczą, która odróżnia Amerykanina od Irlandczyka jest to, że nie narzuca się nikomu. Wyzywa do walki, docina innym zawodnikom, robi sobie jaja ze sponsora narzuconego przez organizację (nie do pomyślenia w UFC), ale robi to wtedy, gdy trzeba. Nie przesadza. Nie jest gościem, który na siłę chce być sławny. Może i traci swój marketingowy potencjał oraz pieniądze, ale zyskuje szacunek wśród wielu kibiców. McGregor w swojej pogoni za pieniądzem chwilami musi zachowywać się jak nie do końca pewny siebie, rozkrzyczany młodzieniec. Cerrone jest pewny siebie w bardziej dojrzałym stylu. Pokazuje to w konkretnych sytuacjach, nie robi bezsensownego szumu.
Uwielbiam oglądać walki „Kowboja”. Mimo że nie wykorzystał okazji na zdobycie mistrzostwa UFC w starciu z dos Anjosem, podziwiam jego efektowność i efektywność w walce. Jest przekrojowym zawodnikiem. W stójce jest celny, szybki, techniczny, potrafi solidnie trafić i znokautować. Kopie odważnie, niejednokrotnie przydzwania nogą prosto w głowę rywala. Bez problemu poddaje w parterze i nie boi się kontynuować walki po obaleniu. Mimo świetnych umiejętności stójkowych ponad połowę swoich wygranych odniósł przez poddania. Cerrone jest wyjątkiem w tych sprawach, bo obecnie zbyt wielu wojowników bazuje na kiedyś wypracowanych umiejętnościach w jednej płaszczyźnie. Są niepokonani, dopóki ktoś nie znajdzie na nich sposobu. „Kowboj” pokonywał świetnych rywali (np. Sivera, Barbozę, Millera, Alvareza, Hendersona i innych) a jak przegrywał, to tylko z czołówką. Może i mógłby mieć lepsze zapasy, jednak raczej radzi sobie nawet w niekorzystnej pozycji po obaleniu. I sądzę, że mógłby mieć naprawdę duże szanse z Conorem McGregorem, o którym nie bał się wyrazić własnego zdania („Zawalczę z tą ciotą. Poza tym nic innego mnie nie obchodzi. Niech ktoś mu powie, żeby trochę przyhamował”).
„Kowboj” nie boi się ciężkiej pracy. Jest jednym z najczęściej walczących zawodników z czołówki. Wykorzystuje to, co nie jest dane każdemu sportowcowi, czyli względne zdrowie i unikanie kontuzji. Niejeden wojownik po tylu starciach zrobiłby sobie dłuższą przerwę. „Kowboj” sam jednak przyznaje, że musi tak często szukać nowych przeciwników, bo nie zawsze wystarcza mu pieniędzy na dobrą zabawę. Zarobił, to wydaje i nie lansuje się z tym tak jak inni. Spokojnie popija swojego Budweisera, czasem wybierze coś mocniejszego. Dobrze imprezuje, dachuje swoim autem, ale też mocno trenuje. Czuje się pewny siebie w każdej chwili. Dlatego też wyzywa potencjalnych rywali, którym wypadł przeciwnik, np. Khabiba Nurmagomedova (z którym mało kto chce walczyć) i Conora McGregora (z którym chce walczyć każdy). Ktoś może powiedzieć, że robi tak, by wyglądać nieustraszonego, ale coś mi jednak mówi, że jest szczery i dogranie szczegółów oznaczałoby prawdziwą wojnę w klatce (wystarczy popatrzeć na ilość nagród za poddania, nokauty i walki wieczoru w wykonaniu Cerrone). Prawdziwy „Kowboj” nie boi się żadnego wyzwania.
Cerrone to koleś z poczuciem humoru i z dystansem do świata. Świetny, przekrojowy wojownik, który walczy tak często, jak tylko się da i nieustannie szuka nowych wyzwań. Cieszyłbym się, gdyby w końcu zdobył mistrzostwo UFC. To naturalny, szczery gość z jajami, nie żadna wystylizowana lala. Takich wojowników chcę oglądać.