MMA PLNajnowszeBez kategoriiGrzegorz Sobieszek: „Dlaczego temu brodatemu chu**wi się udało?” Czyli jak najgorszy z uczniów stał się wziętym nauczycielem

Grzegorz Sobieszek: „Dlaczego temu brodatemu chu**wi się udało?” Czyli jak najgorszy z uczniów stał się wziętym nauczycielem

„Dlaczego temu brodatemu chujowi się udało?!?” Czyli jak najgorszy z uczniów stał się wziętym nauczycielem, dlaczego otworzył własną szkołę, ile pieniędzy stracił i na co, oraz czemu środowisko go za to znienawidziło… Czyli kilkaset słów prawdy o Grzegorzu S. 

dlaczego temu brodatemu chujowi się udało
Foto: Foto 📸 Karol Grygoruk

Czytasz jeden z najbardziej osobistych tekstów, jakie dotychczas napisałem. Stworzenie go wymagało dużej ilości samokrytycyzmu, szczerości i dystansu. Przyjacielem Grzegorz, lecz większą przyjaciółką prawda.

Historia- nie zrozumiesz nic jeśli jej nie znasz.

Ponad sześć lat temu przyszedł do mnie mój stary znajomy Marcin Polczyk i zaproponował mi wspólne otworzenie klubu sportowego. Nie byłem specjalnym entuzjastą tego pomysłu, ponieważ miałem za sobą kilka lat pracy w tej branży (organizowałem z moim starym trenerem najróżniejsze gale boksu tajskiego i K1, pracowałem jako menadżer jednego z warszawskich klubów) i zawsze kończyło się to jakąś tragedią – albo osobistą, albo finansową, albo prawną, albo sportową, a najczęściej to fuzją wszystkich z wymienionych. Dlatego jak usłyszałem, że miałbym ponownie inwestować swoje ciężko zarobione pieniądze w tę branżę, to byłem równie optymistycznie nastawiony, jak rozsądny człowiek do cygańskich wróżb z ręki przy warszawskim PKP Śródmieście – „piękny kawaler da 200 złoty tu na te rękę, a żonę jak z bajki mu wywróżę” 😀 Innymi słowy zastanawiałem ile ja na tym stracę. Marcin mnie przekonywał, że to przecież będzie pierwszy raz, kiedy inwestował będę czas i pieniądze w swój(!) sportowy biznes. W swój. Nie bez znaczenia był fakt, że nie miałem miejsca do własnych treningów, bo w większości warszawskich klubów mi zawsze coś nie odpowiadało.

Tym mnie kupił. Miałem mieć wreszcie własną salę i w spokoju sobie ćwiczyć. Obrażony byłem wtedy na boks tajski bardzo. Dotarłem do ściany w rozwoju, bez żadnych osiągnięć. Mój pierwszy trener zamknął sekcję w Warszawie, drugi trener robił interesy z niewłaściwymi ludźmi i musiał nagle uciekać z Polski, w trzecim z kolei klubie kazano mi płacić za treningi, mimo że pracowałem dla nich szmat czasu bez jakiejkolwiek pensji jako menadżer klubu… Kilkanaście lat psu w dupę, stracony czas i pieniądze, tak wtedy myślałem. Obraziłem się na dyscyplinę (dziś się zastanawiam dlaczego akurat tak zareagowałem) i poszedłem próbować swoich sił w mma i bjj. Włóczyłem się po różnych warszawskich klubach jak bezdomny pies, szukając miejsca dla siebie. W tym momencie pojawił się Marcin z propozycją otwarcia czegoś własnego.

Trener z konieczności.

Od początku obaj wiedzieliśmy, że chcemy zrobić coś innego od tego co nas otaczało dokoła, ale przede wszystkim chcieliśmy nadal sami trenować. To miał być klub dla ziomków. Był tylko jeden poważny problem, nie mieliśmy tylu ziomków którzy by chcieli ćwiczyć BJJ czy MMA, a czynsz trzeba było jakoś płacić 😀 Jak się pewnie domyślacie, czynsze w centrum stolicy do najniższych nie należą. Wtedy Marcin wpadł na pomysł „a może byś poprowadził jakąś otwartą grupę początkującą Muay Thai?!”. Byłem mocno sceptycznie nastawiony do takiej próby łatania budżetu. Nie czułem się na siłach ani koncepcyjnie, ani psychicznie. No ale wspólnik przekonywał, że na bank nie zapomniałem wszystkiego czego uczyłem się przez lata, a czynsz wisiał nad nami jak miecz Domestosa  Zgodziłem się i otworzyliśmy grupę boksu tajskiego dla początkujących. Zostałem trenerem z życiowej konieczności, a nie z chęci. Już po kilku miesiącach wiedzieliśmy, że to był strzał w dziesiątkę, bo ćwiczący MT to była najliczniejsza grupa w klubie. Zatrudniliśmy drugiego trenera z zajebistymi kompetencjami dla grupy zaawansowanej (pozdro Bartek i dzięki za zaufanie) i wiedzieliśmy, że zupełnym przypadkiem odkryliśmy na rynku lukę. Ludzie chcieli ćwiczyć boks tajski, ale bez tego całego wszechobecnego napinania się i dresiarskiej atmosfery.

Krok pierwszy- nie oszukuj, że wiesz wszystko i ucz się od lepszych.

Ja natomiast stanąłem przed dylematem. Jak uczyć uczniów, skoro samemu byłem gościem, bez żadnych specjalnych zawodniczych osiągnieć? Ot, taki zwykły facet, mięso armatnie grupy zawodniczej. W każdym klubie jest takich pełno, technicznie niby spoko, sprawny fizycznie, bić się umie, po nocach na bramkach dorabia, ale medali to nie robi i nie startuje. Dokoła kluby prowadzili mistrzowie świata, trenerzy kadry Polski, medaliści wszystkiego co było do wygrania. I ja… Na szczęście miałem realną ocenę sytuacji i dobrą bazę w postaci wykształcenia z pogranicza psychologii i pedagogiki. Nie bez znaczenia był fakt kilkunastu lat w Muay Thai i tego, że zmieniając kluby poznawałem coraz to inne podejścia do boksu tajskiego. To dało mi solidną bazę i poczucie, że wiem za mało. Wiedziałem, że jak się nie wie, to trzeba znaleźć rzetelne źródło wiedzy i z niego czerpać. Na studiach to były książki, a w boksie tajskim (przynajmniej na początku) książkami byli dla mnie ludzie. Zacząłem zapraszać na seminaria do Goryla wszystkich liczących się w Europie zawodników i u nich podpatrywać – Kulebin, Bulat, Palmeri, Tawatchai, Ugonoh, Makowski, Jack WMC, Jędrzejczyk, Lepkowski, Królik, Gurkov… Podpatrywałem nie techniki, bo te w większości znałem, ale metodykę. Jak uczyli, od czego zaczynali, na co kładli akcenty, jak rozpisywali swoje plany treningowe, bo to było dla mnie najważniejsze. Z reguły jako klub do tych seminariów dokładaliśmy, ale było warto. Wiedza to inwestycja – tak sobie zawsze powtarzałem, kiedy trzeba było kolejne kilka koła dołożyć, bo budżet znowu się nie spiął.

Krok drugi- podróżuj i poszerzaj horyzonty.

Zacząłem wyjeżdżać do Tajlandii w poszukiwaniu wiedzy o prawdziwym Muay Thai i jego historii. Nie chodziłem na fitnesowe grupy dla turystów. Jak brałem prywatne lekcje to nie pozwalałem się zajeżdżać znudzonemu trenerowi poleceniami „500 midli lewa, 500 prawa noga”. Kupiłem niezliczoną ilość prywatnych lekcji z najróżniejszymi nauczycielami. Trenowałem, a później siadałem i zadawałem pytania. Dlaczego akurat od tego zaczynasz uczyć, czemu te techniki przed tymi, jak najlepiej uczyć dorosłych, a jak szkolić dzieci, czemu stopę skręcasz tak, dlaczego biegasz przed treningiem, co oznacza ten gest podczas wai khru… Tysiące pytań, które irytowały Tajów nienawykłych do takiego podejścia i do tłumaczenia teorii w języku angielskim. Myśleli, że skoro farnag (taki gringo, tyle że w Tajlandii) zapłacił za trening, to trzeba go zakatować. Tak mieli w zwyczaju to robić. A tu lipa! Białas chciał pytać i co gorsza chciał wiedzieć. Notowałem odpowiedzi, nagrywałem wskazówki, płaciłem za kolejne treningi w kolejnych gymach. Co kilka dni chodziłem na gale MT, a pod stadionami w Bangkoku szperałem w starych tajskich czasopismach z których rozumiałem tylko obrazki 😀 Zaskakiwałem się pozytywnie i rozczarowywałem bardzo, często od razu dzień po dniu. Tajlandia nie była żadną mityczną kopalnią wiedzy, o wiedzę należało pytać i to pytać umiejętnie. Jeździłem od południa po północ. Od wielkich komercyjnych sal na wyspach, po małe zagubione w slumsach Bangkoku spelunki, z ringiem oddalonym metr od kolejowych torów. Byłem w Tajlandii wiele razy i spędziłem tam łącznie prawie pół roku. Poszerzałem horyzonty i wracałem zainspirowany. Z nowymi bliznami, notatkami, książkami i płytami z archiwalnymi walkami i starymi technikami. Czasem przywlokłem ze sobą tropikalną grzybicę skóry złapaną na ringu w slumsach, a czasem nowe kontuzje. Nigdy nie żałowałem. Nigdy też nie zliczyłem ile kosztowało mnie to pieniędzy. Dobre sportowe auto, tyle pewnie mógłbym sobie pewnie kupić za kasę, którą tam zainwestowałem. Zainwestowałem w siebie.

Krok trzeci- nie zaniedbuj rozwoju intelektualnego.

Zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, które były dla Tajów jak czarna magia. Długofalowe plany treningowe, naukowa wiedza, sprawdzalność, metodyka, dieta, suplementacja, przygotowanie siłowe, wzorce ruchowe, trening funkcjonalny, psychologia sportu itd. Czułem w tym braki, więc organizowałem szkolenia dla gorylowych trenerów z najlepszymi polskimi specjalistami z wymienionych dziedzin, ale tak naprawdę to organizowałem je dla siebie. Kupowałem, pożyczałem i czytałem książki, nie wstydziłem się pytać innych trenerów, jeśli tylko uznałem że ktoś ma wiedzę. Wciąż występowałem w roli ucznia. Sięgnąłem do notatek ze studiów i spędziłem wiele godzin dyskutując z innymi trenerami. Jeździłem i robiłem kursy w całej Polsce. Zrobiłem uprawnienia trenera Muay Thai i sędziego krajowego. Organizowałem turnieje i sędziowałem walki. Cały czas starałem się rozwijać i stać się najlepszą wersją nauczyciela, bo z tyłu głowy miałem przeświadczenie, że przecież jest tylu lepszych ode mnie, bardziej godnych nazywania siebie „trenerami”. To mi nie dawało spokoju i wciąż pchało do samodoskonalenia.

Krok czwarty- podziel się bezinteresowanie wiedzą.

Zacząłem dzielić się wiedzą którą zdobyłem. I nie tylko ze swoimi uczniami w klubie. Napisałem szereg artykułów o boksie tajskim i ogólnie o sportach walki. Pisałem i dla ogólnopolskiej prasy i dla małych branżowych portali. Udzielałem wywiadów w radio i TV. W ogólnopolskiej prasie tworzyłem poradniki dla laików. Nagrywałem podcasty. Nie bałem się zabierać głos w trudnych dla branży sprawach, takich jak aresztowanie Michała Materlii, czy nagonka na Mameda Khalidova. Dawałem seminaria w klubach w całej Polsce. Trenowałem za darmo wiele osób, które w zamian pomagały nam z rozwojem klubu i promowaniem MT w mediach. Dbałem o popularyzację pozytywnego wizerunku sportów walki w Polsce. Stworzyłem na bazie swojego doświadczenia szereg sportowych programów pomocowych dla młodzieży wykluczonej społecznie. Dałem „twarz” do kilku kampanii społecznych. Nie leniłem się.

Efekty- spodziewaj się ich, ale nie licz na szybkie żniwa.

To wszystko (a także szereg wielu innych niewymienionych rzeczy) przyczyniło się do tego, że moja grupa pękała w szwach. Na moje zajęcia w Gorylu przychodziło naprawdę sporo ludzi, a rekordowy miesiąc pod względem frekwencji to średnia(!) 81 osób na treningach. Średnia, bo bywały treningi na których pojawiało się 115 osób. Czy to mogło przejść bez echa? Oczywiście, że nie. Przecież żyjemy w Polsce. Gdybym klepał biedę i się nie wychylał, to może by mnie oszczędzono. Niestety (a dla mnie stety) mi udało się z biedy wyrwać i branża mnie znienawidziła. Jak mogłem w kilka lat zrobić to, co innym nie udawało się wcześniej? Jak miałem czelność?! Większość trenerów/działaczy sportowych nie szczędziła mi ciepłych słów w stylu: „co ta znajda może wiedzieć o boksie tajskim, nawet nigdy nie startował w tej formule”, „to ten brodaty chuj uczy innych?!”, „zawodnicze zero”, „Gorila? To dla hipsterów”, „pedał stanął dwa razy na podium i się wozi”, „banan, starzy mu klub kupili, żeby synalek mógł zostać wielkim trenerem”, „lanser wystartował kilka razy i myśli, że coś znaczy”, „Plan B sportów walki”, „żebyś widział jaki on wpierdol dostał na Almma”, „ciota w kimonie”… Myślicie, że o tym nie wiem? Mijam Was teraz „drodzy” trenerzy na zawodach i tak sobie patrzę z dystansem, jak się do mnie fałszywie uśmiechacie, witacie się ze mną udając, że mnie lubicie.

Koniec- choć się dopiero rozkręcam.

Nie mogę powiedzieć, że to wszystko po mnie spływało. Tak niestety nie było, ale postanowiłem całą swoją złość i frustracje przekuć w działanie. Wiedziałem, że nic tak nie boli wrogów jak nasz sukces. Działałem dość skutecznie, w czym bardzo(!) pomagał mi mój wspólnik. Academia Gorila jest obecnie jedną z największych sieci klubów sportów walki w Polsce. Mamy super wyniki zarówno w wymiarze sportowym jak i komercyjnym. Nie muszę już prowadzić zajęć, bo wychowaliśmy wielu utytułowanych zawodników, którzy z powodzeniem mogą mnie zastąpić, a ja sam mogę się zająć rzeczami którymi nie zajmie się żaden z trenerów, czyli rozwojem marki. Jeżeli wrócę do prowadzenia treningów, to raczej z mojej wewnętrznej potrzeby, a nie z potrzeby finansowej.

Szczera rada.

Tym z branży którzy wciąż się zastanawiają „dlaczego akurat temu brodatemu chujowi wyszło” zdradzę dwie tajemnice. Sukces (wbrew pozorom) nie polega na dobrym marketingu. Reklamą możecie kogoś ściągnąć do klubu tylko raz! Żeby z wami został, trenował i wam zaufał, musicie mu dać coś więcej. Jest też coś dużo ważniejszego. Nawet jak startujecie z przegranej pozycji, zaangażujcie się w coś na 200%, poświęćcie temu cały swój czas, swoje pieniądze, swoje zdrowie, rozwalcie przez to niejeden związek*, wciąż się doskonalcie, a gwarantuje Wam, że efekty przyjdą same. Zajmijcie się sobą i swoim rozwojem, a za kilka lat to ja będę czytał Wasze teksty i się głowił nad przyczynami Waszych sukcesów.

*związków nie musicie rozwalać, jeśli umiecie znaleźć balans pomiędzy pracą i pasją, a życiem osobistym 😉

Scrolluj dalej, albo kliknij tutaj,
by obejrzeć kolejny wpis