Dlaczego superfighty wcale nie muszą być takie super? [PUBLICYSTYKA]
Starcie mistrzów, pojedynek legend, walka stulecia (już dwusetna w tym stuleciu)… Tak określane są pojedynki mistrzów różnych kategorii wagowych. I faktycznie wielu kibiców na nie czeka. Teoretycznie to powinno zamykać sprawę, bo skoro jest popyt, to jest też podaż. Ale warto zauważyć, że superfighty mają również swoją gorsza stronę. Dlaczego superfighty wcale nie są takie super, jak przedstawiają to media?
Superfighty zakłócają normalną rywalizację w ramach kategorii wagowych
Pamiętam sytuację, w której pretendenci musieli czekać aż mistrz danej kategorii wagowej łaskawie wróci do walki w swojej dywizji. Tak nie raz bywało w UFC, zdarzało się to również na polskim podwórku. Może i organizacja zarabiała na tych pojedynkach więcej niż zwykle, a kibice byli podjarani tymi walkami, ale warto pamiętać również o tych pracowitych pretendentach, którzy nie mogli doczekać się pojedynku o pas. Niestety, superfighty mogą zakłócić rywalizację w dywizji i sprawiać, że nie każdy będzie traktowany sprawiedliwie.
Nawet jeżeli jedna z kategorii jest uważana za „wyczyszczoną” (moim zdaniem nigdy tak nie jest, bo każdy pretendent ma jakieś szanse) przez aktualnego mistrza , w kategorii drugiego mistrza nadal jest wielu ambitnych pretendentów, którzy muszą czekać aż posiadacz pasa upora się z obecnym rywalem. Rzadko kiedy zdarza się tak, że obaj mistrzowie całkowicie zdominowali obydwie dywizje.
A nigdy nie wiesz, kiedy przytrafi się kontuzja tobie lub twojemu rywalowi. To wcale nie jest tak, że pretendent po prostu czeka na swoją kolej. Za pierwszym razem ważniejszy jest superfight, za drugim razem kontuzja może przydarzyć się mistrzowi, a kolejnym razem to pretendent nie będzie w stanie walczyć. Ostatecznie może dojść do sytuacji, w której pretendent w szczytowym okresie swojej formy nie będzie mógł zawalczyć z mistrzem, bo zawsze coś będzie stało na przeszkodzie. Walka o pas pozostanie dla niego nieuchwytna mimo wielu ciężkich bojów i cierpliwego oczekiwania na szansę od organizacji. Było wielu zawodników, którzy mieli „papiery”, by zostać mistrzem, ale walki o pas z różnych względów się nie doczekali.
Superfighty sprawiają, że cierpi duch zdrowej rywalizacji, a organizacja jasno pokazuje, że są równi i równiejsi. Idealnym przykładem jest to, jak długo mistrzem bez obrony pasa był Conor McGregor.
Supergwiazda czy super dywizja?
Do czego, w skrajnym przypadku, może doprowadzić superfight? Moim zdaniem UFC, ogólnie rzecz biorąc, zrobiło całkiem ładny biznes na Conorze McGregorze, ale ostatecznie trochę zemściło się to, że organizacja nie zadbała o wizerunek kategorii wagowych Irlandczyka. Niekwestionowany mistrz po zdobyciu dwóch mistrzostw UFC (w tym pasa wagi lekkiej po zwycięskim superfighcie z Eddiem Alvarezem) po prostu poszedł walczyć tam, gdzie zapłacą większe pieniądze. Bokserski pojedynek Irlandczyka z Floydem Mayweatherem Juniorem przyciągnął przed telewizory miliony widzów, ale UFC na tym starciu nie zarobiło. Conor wrócił do MMA, ale dopiero po blisko dwóch latach.
W międzyczasie w oczach wielu kibiców mistrzostwa kategorii piórkowej i lekkiej nie znaczyły zbyt wiele, bo przecież „król dopiero wróci”. Każdy czekał na powrót, który się przeciągał. I w końcu Conor wszedł do klatki, a cały świat sportów walki dobitnie przekonał się, że to jednak Khabib Nurmagomedov (a nie Conor McGregor) jest najlepszym zawodnikiem UFC wagi lekkiej. Po pewnym czasie cały świat sportów walki dowiedział się również, że są kolejni wojownicy lepsi od (byłego) mistrza dwóch kategorii wagowych.
Czy warto było pompować balonik McGregora zamiast zadbać o to, by inni zawodnicy mogli walczyć między sobą o mistrzostwo? Odpowiedź na to pytanie zna Dana White. Pewnie się opłaciło (na pewno było to skalkulowane), ale niesmak pozostał.
Duże oczekiwania, a walka przeciętna?
Nie bez przyczyny ktoś wymyślił kategorie wagowe. To właśnie względnie równe warunki fizyczne dają możliwość zobaczenia naprawdę świetnych pojedynków. Oczywiście nie oznacza to, że zawodnicy z niższych kategorii zawsze są słabsi od swoich cięższych kolegów po fachu. Nie raz zdarzało się (choćby w superfightach), że zawodnik z lżejszej kategorii pokonywał cięższego rywala. Jon Jones przeszedł z półciężkiej do ciężkiej i może budzić postrach. Ale do rzeczy. Pojedynki mistrzów różnych dywizji zawsze niosą ze sobą duże oczekiwania, ale sam przebieg pojedynku wcale nie musi być fantastyczny. Lżejszy zawodnik już wcale nie jest taki szybki jak kiedyś, cięższy zawodnik już nie jest tak silny i ogólnie widać, że nie prezentują tego, co prezentowali do tej pory. To właśnie rywalizacja w jednej, możliwie stałej kategorii pozwala przygotować się możliwie najlepiej i pokazać z najlepszej strony.
Niezbyt ciekawie ogląda się sytuację, w której lżejszy mistrz zostaje „przeleżany” przez swojego rywala. A przecież właśnie tak jest najłatwiej ujarzmić ruchliwego i szybkiego przeciwnika. Nawet jeżeli limit kategorii jest ten sam, w dniu walki można zauważyć różnicę fizyczną. Miało być ciekawie, a wyszła zwykła kalkulacja i wykorzystanie swoich warunków fizycznych.
Czy w takich pojedynkach chcemy oglądać mistrzów poszczególnych kategorii? Z dodatkowymi spowalniającymi kilogramami, z trudnościami kondycyjnymi lub siłowymi? Każdy zawodnik ma swoje optimum – idealne warunki, w których pokazuje pełnię swoich możliwości. Na poziomie mistrzowskim mogą zadecydować szczegóły. Czy ciekawość „kto będzie lepszy?” jest silniejsza niż chęć oglądania swoich idoli w ich najlepszej formie? Wielu kibiców narzekało choćby na ostatnie starcie świetnych wojowników Salahdine’a Parnasee’a i Adriana Bartosińskiego. Podobno było „nudne” (dla mnie nie było).
Zapytam krytyków: A czego się spodziewaliście? Bardzo często w starciu z tak niebezpiecznym rywalem to właśnie kalkulacja i wykorzystanie przewagi fizycznej mogą dać zwycięstwo. Celem zawodnika jest zwyciężyć. Styl jest kwestią drugoplanową. Lepiej brzydko wygrać niż ładnie przegrać. Wiem, że ktoś może to zakwestionować, ale popatrzmy na realia. To zwycięzcy idą dalej, a przegrani wypadają z gry. Trzy porażki z rzędu, również te „ładne”, też mogą oznaczać pożegnanie się z organizacją.
Co udowadniają superfighty?
Zdarza się, że superfighty nic nie udowadniają, bo zawsze odbywają się w warunkach mniej naturalnych dla jednego lub dla drugiego zawodnika. Oczywiście największe wrażenie robi sytuacja, w której to mistrz lżejszej dywizji pokonuje mistrza cięższej kategorii. Wtedy faktycznie można mówić, że zwycięzca znacząco wyprzedza pozostałych zawodników swoich w danej wadze. A co, jeżeli to cięższy zawodnik wygrywa? Za dużo jest tutaj zmiennych. Na tak wysokim poziomie przygotowania siłowego i kondycyjnego każdy kilogram może mieć znaczenie, więc w tym przypadku superfight w gruncie rzeczy niewiele udowadnia.
Superfighty oznaczają wchodzenie na teren przeciwnika. Jeden lub drugi mistrz przyjmuje na siebie ciężar występowania nie w swojej naturalnej kategorii. W dodatku mierzy się z najlepszym z możliwych rywali. To wielkie wyzwanie i warto podziwiać zawodników chętnych do jego podjęcia, ale nie zapominajmy, że wyzwaniem jest również utrzymanie mistrzostwa w swojej kategorii. Z jednej strony nie warto się ograniczać, ale z drugiej strony nie powinno się odmawiać pojedynku komuś, kto na to zasłużył (bo przecież superfight to zawsze łakomy kąsek pod względem finansowym, a zwykła obrona pasa jest najczęściej „mniej płatna”).
Zakazać superfightów? Nie warto! Ale warto pytać, czy zawsze mają sens
Nie jestem zwolennikiem nakazów i zakazów. Wiem, że superfighty nadal będą się odbywać. I dobrze, bo właśnie tego chcą kibice. Tego chcą też mistrzowie, bo to dobry zarobek. Warto jednak pamiętać o pretendentach, którzy mozolnie pną się do góry w rankingach i cierpliwie czekają na swoją szansę. Jeżeli na nią zasługują, a jej nie dostają, rywalizacja przestaje być sprawiedliwa. Mistrzowie kilku kategorii miewają swoje kaprysy, więc organizacja może wyhodować sobie niewdzięcznego „syna marnotrawnego” (takiego, jakim jest Conor McGregor). A czy pojedynek będzie piękny? To wcale nie jest stuprocentowo pewne – tak jak w przypadku każdego pojedynku.
Superfighty? Doceń to, co masz
Kategorie wagowe nie powstały bez przyczyny. To właśnie dzięki podziałowi na dywizje możemy podziwiać wyrównane i piękne walki. A superfighty to wyjątki, które jednak potwierdzają regułę. Może zamiast bujać w obłokach warto docenić to, co jest tuż obok?