Kto zapomniał o klimacie? Czego UFC nie nauczyło się od Pride FC?
„UFC jest w d…, bo nie ma popularnych gwiazd!” – może i „mądrość Internetu”, ale jest w niej sporo prawdy. Największa organizacja MMA na świecie zmaga się z problemem sprzedaży PPV. Najwyższy poziom sportowy i piękne gale przestają przyciągać bez odpowiednich emocji. A jak robiło to Pride? Czy UFC mogłoby się czegoś nauczyć od upadłego konkurenta? Może znalazłoby receptę na spadającą oglądalność?
Gwiazdy Pride FC gwiazdami UFC!
Jak to jest, że tak wielkie emocje w UFC budzili lub budzą byli zawodnicy Pride? Wanderlei Silva, Quinton Jackson, Shogun Rua, Mirko Cro-Cop, bracia Nogueira i kilku innych. Prezentowali naprawdę wysoki poziom, ale chyba jednak wcale nie wyższy od dzisiejszych wojowników w niezłej formie. MMA ciągle idzie do przodu, poziom stale rośnie. Są zawodnicy, którzy walczą naprawdę nieźle od dłuższego czasu, jednak już nie przyciągają tylu kibiców, ilu przyciągają dawni weterani Pride FC. Wydają się po prostu nudniejsi niż dawne gwiazdy białego ringu. Trzeba być Conorem McGregorem, Brockiem Lesnarem, Jonem Jonesem lub po prostu wieloletnim mistrzem swojej kategorii, by budzić większe zainteresowanie niż weterani Pride. Co ich odróżnia?
Klimatyczne Pride, techniczne UFC
Odnoszę wrażenie, że bardziej zasadne jest pytanie, czym różniło się Pride od UFC? Pride w większym stopniu skupiało się na tym, by każde wydarzenie sportowe było „epickie”. Jego niepowtarzalny klimat sprawił, że starci kibice MMA do dziś pamiętają te efektowne wejścia, te piękne pojedynki. Nawet jeżeli dany zawodnik nie był najlepszy, udawało się go zapamiętać ze względu na jego oryginalność (Charles „Krazy Horse” Bennett). To prawda, że Pride było znacznie mniejszą organizacja, więc było miejsce dla każdego, jednak UFC wyraźnie skupiło się na jak najmniej rozwlekłym i jak najbardziej konkretnym przedstawieniu sportowego wydarzenia.
Jak rodzą się gwiazdy?
A przecież w zupełnie innych okolicznościach rodziły się „gwiazdy Pride”. Muzyka, efekty świetlne, emocjonalne zapowiedzi Lenne Hardt… Oprawa artystyczna, filmiki z jajem, z czymś więcej niż „dokumentalne zacięcie” i nudne przedstawienie historii zawodnika typu „Road to UFC”. Atmosfera tajemnicy, wręcz „ubóstwianie” najlepszych wojowników. Zabawne jest też to, że Conor McGregor lub Brock Lesnar też w takich okolicznościach zdobywali popularność. Różnica jest taka, że Conor sam sobie wbrew przeciwnościom takie okoliczności stworzył, Brock Lesnar skutecznie był wypromowany przez WWE. UFC skupiało się na technicznej promocji kolejnych wydarzeń. Zawodnicy raczej musieli sobie radzić sami. Za dużo ludzi do wypromowania? Nie jest to dobra wymówka. Być może przez to dziś na siłę szuka się kolejnych gwiazd przyciągających tłumy.
Polski eksperyment udany! KSW jak Pride
Pewien eksperyment typu Pride mamy przecież na naszym podwórku. Włodarze KSW bez wahania mówią, że wzorowali się na wspaniałej japońskiej organizacji. I jakoś im się wiedzie. To prawda, że co pewien czas przyciągają ludzi kontraktując jakiegoś celebrytę, jednak kilka ciekawych gwiazd udało się wypromować bazując na modelu „Pride”. Show towarzyszące wydarzeniom sportowym, emocjonalne wywiady i filmiki zapowiadające kolejne wydarzenia. Ten kierunek okazał się właściwym. Dzięki temu KSW raczej nie martwi się o sprzedaż biletów i dominuje na polskim rynku. Oczywiście UFC jest znacznie większe, jednak wcale nie wyklucza to skuteczności takiego kierunku.
Daj ludziom show!
UFC ma swój model biznesowy i na pewno rozważa różne warianty, dlatego jestem przekonany, że poradzą sobie z chwilowym kryzysem. Może jednak warto spróbować czegoś nowego (a zarazem starego), wykorzystać coś, co zatrzyma tę wielką, najbardziej narażoną na „znudzenie” część kibiców. Są ludzie, którzy pragną show, które pragną bohaterów i wielkich emocji. Dlaczego im tego nie dać, skoro już kiedyś to się udało? Bez obaw, forma nie przerośnie treści.