Middle kick: against modern MMA
Z racji zainteresowań i zawodowej pracy będę tutaj czasami nawiązywał do trochę innych rzeczy niż sporty walki. Dzisiaj podstawą wywodu będzie zjawisko w świecie piłki nożnej. Dyscypliny absolutnie najpopularniejszej na świecie, związanej z ogromnymi pieniędzmi. Duża część kibiców futbolu w pewnym momencie zauważyła jednak, że jego rozwój idzie w niekoniecznie właściwą stronę. Komercjalizacja i ilość kasy zaczęła stanowić problem. Niektóre kluby piłkarskie stały się korporacjami, w których sport jest tylko dodatkiem do funkcjonowania. Takie podejście w dużym skrócie nazywane jest „against modern football”.
Genezę tytułu już znacie. Teraz to, co leży mi na sercu. Zaznaczam, że będzie to wpis zdecydowanie z gatunku „pod prąd”. Post, który planowałem od bardzo długiego czasu, ale szykowałem go tu na znacznie później. Do rzeczy. W poprzednim odcinku skrobnąłem kilka zdań na temat życia mojego i wielu innych hardkorowych fanów jakiś czas temu i porównałem to z teraźniejszością. Dzisiaj patrzę na MMA inaczej… Jak na coś, co miało ogromny potencjał, ale kilka zdarzeń sprawiło, że poszło to w nie do końca moim zdaniem w dobrym kierunku. Problem jest złożony i to tylko jedna z jego części. Kolejne poruszę w przyszłych odsłonach.
W tym tygodniu dwie wiodące organizacje w Polsce wprowadziły zmiany w swoich przepisach, polegające na dopuszczeniu używania łokci w walce. Wszędzie euforia. Dziennikarze, redaktorzy, fani… każdy zaciera już ręce. Z jednej strony cieszy mnie, że chociaż trochę nasi promotorzy są liberalniejsi w kwestii reguł. Co jest zatem nie tak? Jak skrobałem z półtora tygodnia temu, wielka część widowni mieszanych sztuk walki to ludzie ukształtowani na KSW i UFC. Ja jednak pamiętam Pride (jeszcze niezbyt intensywnie, ale jednak), a później Dream i Sengoku. Ba, nawet Cage Rage! Różnic między dzisiejszym polskim i światowym potentatem a wymienionymi organizacjami jest wiele. Jedną z istotniejszych jest natomiast dopuszczalny repertuar technik.
Kiedyś w świecie MMA mieliśmy dosyć czytelny podział na USA, Japonię i resztę świata. W US kwestie organizacyjne regulują komisje sportowe, a w największym stopniu ta ze stanu Nevada. Poza standardowymi uderzeniami rękami i nogami można także korzystać z łokci w stójce i parterze. Pod to musi dostosować się każdy, bo nie dostanie licencji. Nawet DSE musiało zrezygnować ze swoich sztandarowych pozycji przy okazji amerykańskich edycji Prajdów. Japonia? Generalnie nie było tam barier, więc (podobnie jak w Brazylii) dużo czerpano z vale tudo. Stompy, soccer kicki, kolana w parterze – do wyboru, do koloru (ale można było też z tego nie korzystać jak Shooto). Stary Kontynent był gdzieś pośrodku. KSW – wiadomo, umowa z Polsatem najważniejsza, więc kiedyś poza pozwoleniem na jedynie podstawowe uderzenia i kopnięcia nie można było (o ile dobrze pamiętam) wykonywać też skrętówek. Dla kontrastu holenderskie 2hot2handle to reguły żywcem przeniesione z japońskich ringów. Brytyjskie Cage Rage z kolei przypominało Amerykę do czasu komendy sędziego „open guard”. Wtedy dopuszczano techniki nożne na leżącego przeciwnika.
Krótko mówiąc – każdy znajdował coś dla siebie i to właśnie przyciągnęło mnie, wtedy nastoletniego fana K-1 do tego sportu. Już tylko zasygnalizuję, że np. używanie łokci często promuje bardziej fizycznych zawodników, ale nie to chciałem przekazać. Później DSE zostało wykupione przez Zuffę i od tamtej pory produkt braci Fertitta nabierał coraz większego rozmachu. Po kilku latach widzę wynikającą z tego mocną tendencję do jednej rzeczy. Jedni nazwą to unifikacją, a ja makdonaldyzacją. Wszystko bowiem dąży do tego, że MMA w każdym zakątku świata będzie „smakować” tak samo jak Bigmac. Naprawdę, trudno mi się oprzeć wrażeniu, że cały ten kierunek został obrany tylko ze względu „bo tak robią w USA/UFC”. Gość z NSAC, który opracowywał Unified Rules chyba nie spodziewał się, że efekty jego pracy będzie widać nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale na prawie całym świecie. Tymczasem ja oglądając walki MMA w zachodniej formule odnoszę wrażenie, że są one jakieś takie… niepełne. Ktoś kto wchodzi bezkarnie w nogi rywala aż prosi się o kolano na głowę. Nagle przypominam sobie, że jestem w roku 2015 a nie 2006, 2007, czy nawet 2008.
Niejednemu, kto śledzi mieszane sztuki walki od stosunkowo niedawna trudno będzie to pojąć. Wielu z tych ludzi oglądając The Best of Pride na Orange Sport, a teraz na Extreme krzywi się, porównując to do ulicznych ustawek. Niejeden raz na moje narzekanie odnośnie przepisów słyszałem „to może wprowadźmy już sprzęt?”. Już pal sześć stompy i soccery. Jestem przekonany, że kolana w parterze na głowę wystarczająco uatrakcyjniłyby pojedynki. Ale nie, „to fatalnie wygląda”. Natomiast wspaniale wyglądają kałuże krwi po rozcięciach spowodowanych otrzymaniem na twarz kilku mocnych łokci. Jedno słowo komentarza – hipokryzja. Dodam tylko, że sam Dana White pytał o możliwość wprowadzenia kolan na macie. Jak widać – bezskutecznie.
Żeby była jasność – nie jestem może wielkim zwolennikiem łokci, ale też nie stanowczym przeciwnikiem. Moim ideałem doboru reguł są te z martwego już polskiego projektu ProFight. Dopuszczone były tam wszystkie wymienione techniki i każdy był zadowolony, łącznie zapewne z samymi zawodnikami. W końcu kto lubi być ograniczany? Tymczasem pozostaje mi oglądać gale ONE Championship, które są bardzo bliskie temu, co bardzo lubię – dużemu polu manewru. Dlatego ogromny szacunek mam dla działalności Victora Cuia. Singapurczyk nie przestraszył się „zunifikowanego” lobby. Nie dość, że organizuje niemało gal (w sam raz, nie taśmowo, jak to robi UFC i Bellator – kolejna kwestia na kiedy indziej do poruszenia) w różnych krajach, to ma wielu sponsorów i biznes wydaje się przyzwoicie kręcić. Ktoś mi powie „przecież większość Twoich organizacji już nie istnieje”. Oczywiście, nie ma ich, ale liberalne zasady nie były w tych przypadkach problemem, a afery, złe zarządzanie i kryzys ekonomiczny.