Osobiste wycieczki Derricka Lewisa – droga donikąd?
„Wiedziałem, że mam większe serce do walki. On nazywa się facetem, ale lubi bić kobiety. Zapomnijcie o tym gościu…” – tak mówił Derrick Lewis chwilę po ubiegłotygodniowej wygranej z Travisem Brownem. Czułem się zażenowany. Szczególnie gdy dodał: „Co w nim widzi dobra d*** Rondy Rousey?”. Choć jest to czasami trudne, profesjonalne jest oddzielenie kwestii prywatnych od zawodowych.
Każdy z nas zna zawodnika, którego zachowanie lub wypowiedzi są po prostu dla nas irytujące. Mamy swoje preferencje i pewnych ludzi po prostu nie lubimy. Wojownicy, poza byciem sportowymi maszynami poświęcającymi całe swoje życie treningowi, są też zwykłymi ludźmi ze swoimi wadami i zaletami. Wśród nich bywają więc naziści i komuniści, chuligani i spokojni obywatele, byli kryminaliści i ludzie przestrzegający prawa, osoby mało rozgarnięte intelektualnie i ludzie wykształceni, obrońcy praw zwierząt i ludzie nie przywiązującej do tego większej wagi. Każdy ma jakieś życie prywatne i swoją przeszłość. Podobno wszystkich ma jednoczyć piękny sport i taka jest główna idea sportowej rywalizacji. Podobno.
Warto też uściślić jedną rzecz. W lipcu 2015 roku ówczesna żona Browne’a pokazała na Instagramie zdjęcie swoich siniaków. Brown zaprzeczył, jakoby to on miał ją bić, a jego partnerka nie zgłosiła sprawy do sądu. Tyle wiemy na ten temat. Czy to podstawa do oskarżeń i ostracyzmu? Nie sądzę. Nie uważam też, że mieliśmy do czynienia ze zwykłym trashtalkiem. Przeważnie po walce pewne niepisane zasady nakazują oddanie szacunku dla swojego przeciwnika. Nawet przy najgorszych spinach dawni awanturnicy przybijają piątki po zakończeniu pojedynku. Pamiętam, gdy wszyscy krytykowali Rondę Rousey, gdy nie podziękowała za walkę swojej przeciwniczce. Derrick Lewis zrobił coś gorszego. Nikomu nie życzę źle, ale nie raz obserwowałem jak los płata różne figle. Karma wraca.
Wybierając przeciwnika, zawodowcy zgadzają się na pewien biznes. Po prostu wzajemnie pomagają sobie zarobić dużo pieniędzy, zrobić dobre show, wybić się, zyskać sławę, rozpoznawalność i perspektywy. Mimo „wojny na ringu”, obaj są kontrahentami i jeden wojownik nic nie zrobi bez osoby chętnej na starcie. Tak więc i Lewis, i Brown zgodzili się na walkę, zarobili trochę kasy. Derrick jeszcze bardziej wybił się po wygranej. Podziękował obrażając przeciwnika, Rondę Rousey (jego obecną partnerkę) wchodząc z butami w ich związek. Byliśmy świadkami publicznego pomówienia mimo braku jednoznacznych dowodów. Trochę słabo jak na osobę z ambicjami. Obecność w czołówce ciężkiej UFC to duże osiągnięcie. Obecność w czołówce zachowań niesportowych już nie powinno być powodem do dumy.
Środowisko MMA jak mało które jest wyczulone na generalizowanie, uogólnianie, przyczepianie etykietek, bezmyślne komentarze. Wchodzenie w prywatne życie zawodników i ocenianie ich bez podstaw to poziom „Pudelka”. Jestem pewien, że Derrick Lewis nie akceptuje wszystkich komentarzy na swój temat, jednak zrobił to samo, co większość brukowych mediów charakteryzujących się niezwykłą hipokryzją. Z jednej strony okazał swój sprzeciw wobec rzekomej przemocy domowej, z drugiej nazwał Rondę „dobrą d***” po wygranej nad jej partnerem. To daje do myślenia.
Mimo pewnych kontrowersji w wizerunku Browna, to właśnie Lewis pokazał się jako człowiek łamiący podstawowe zasady rywalizacji sportowej. „Czarna Bestia” zmierza na szczyt wagi ciężkiej UFC. Derrick Lewis w obszarze wizerunkowym zmierza donikąd.