Nie dokładajcie sobie presji – czyli czemu obóz Khabiba chce pójść drogą Eddiego Alvareza
Nie tak dawno temu Abdulmanap Nurmagomedov – ojciec obecnego mistrza UFC, Khabiba Nurmagomedova (26-0) – zaatakował medialnie pierwszego pretendenta do pasa wagi lekkiej, Conora McGregora (21-3) następującymi słowami:
„Nawet gdyby zebrać najlepszych trenerów zapasów z Dagestanu, USA, Japonii i Turcji, nie byliby oni w stanie przygotować McGregora odpowiednio w trzy miesiące. Nikt nie może mu pomóc. On musiałby się uczyć zapasów od początku, a opanowanie tego w kilka miesięcy jest niemożliwe. Po pierwszym klinczu Khabib go obali i zakończy tę walkę wtedy, gdy będzie chciał. Szanujemy naszych fanów, więc jeśli oni będą chcieli obejrzeć pięć rund, to będzie pięć rund. Ale po dwóch rundach McGregor nie będzie już istniał, nie będzie mógł zrobić absolutnie niczego. Khabib nigdy nie przegrał nawet rundy i w tej walce też nie przegra rundy. Conora może ochronić tylko sędzia.”
Niby wszystko jest ok – Khabib to najlepszy zapaśnik, z jakim mierzył się Irlandczyk, a ten wraca po ponad dwóch latach nieobecności w klatce. Pewność siebie w starciu z znanym z Trash Talku McGregorem jest wskazana, tak samo próby atakowania go – czy to w mediach społecznościowych, czy wywiadach. Tyle że każda ofensywa powinna być przemyślana. A ta, wbrew pozorom, nie była.
Bo taka gadka może być gwoździem do trumny.
Najbardziej niestabilne uczucie, jakie fighter może wnieść do areny walki, to ciążąca na nim presja. Im więcej jest do stracenia, tym bardziej niekontrolowane mogą być zachowania nawet najbardziej poukładanego sportowca. Jasne, potrafi działać motywująco i są na pewno osoby, które lepiej pracują, mając pewnie ciśnienie po swojej stronie. Ale wielu to przerasta. Przykładem z lokalnego podwórka jest Jan Błachowicz. W 2011 roku presja wymarzonego kontraktu z UFC spaliła go zupełnie w starciu z Rameau Thierrym Sokoudjou, kiedy po niskich kopnięciach odmówił wyjścia do trzeciej rundy. A w 2018, na pełnym luzie, wyszedł do Jimiego Manuwy, nie mając nic do stracenia, wygrywając po fenomenalnym pojedynku.
Jak to się ma do Khabiba?
Dagestańczyk od 7 kwietnia jest mistrzem wagi lekkiej. Jednak okoliczności, w jakich zdobył pas, u niejednego fana wzbudzają zgrzytanie zębami. Najpierw miał mierzyć się z tymczasowym mistrzem, Tonym Fergusonem, który doznał kontuzji pierwszego kwietnia. Potem UFC zestawiło „superfight” z mistrzem wagi piórkowej, Maxem Hollowayem. Gdy ten jednak i ten nie dotrwał do pojedynku, UFC zestawiło walkę o pas z numerem 11 rankingu wagi lekkiej, Alem Iaquintą. Nie chcę mówić, że mistrzostwo „Orła” było wątpliwe, ale sytuacja, w jakiej je zdobył budzi spory niesmak. Z obecnej czołowej dziesiątki, obecny mistrz walczył tylko z dwoma (!!) zawodnikami, wygrywając z oboma decyzjami – wspomnianym wcześniej Iaquintą i Edsonem Barbozą. Gdybym był „hejterem” Nurmagomedova, powiedziałbym, że dopiero teraz tak naprawdę powinien walczyć o pas. Przy takich okolicznościach przy zdobyciu tytułu, zwycięstwo z Conorem jest tym, czym dla Daniela Cormiera byłoby potencjalne zwycięstwo w walce z Jonem Jonesem – brakującą kropką nad i w słowie mistrzostwo. Dopełnieniem. I samo to może wywołać presję. A zawsze możemy ją sobie sami podkręcić.
Pamiętacie tekst o „najłatwiejszym gościu w kategorii”?
Eddie Alvarez sam się przejechał na tworzeniu dodatkowej presji. Nazywał Conora „najłatwiejszą walką w kategorii lekkiej” oraz sugerował, że Irlandczyk po raz pierwszy dostanie niepasujące mu stylistycznie zestawienie. Przed samą walką atakował nawet „Notoriousa” poniżej pasa, wypominając mu branie zasiłków przed UFC. W pojedynku natomiast… Eddie nie zrobił kompletnie nic. Sam wciągnął się w płaszczyznę Conora, lężąc na deskach dwukrotnie już w pierwszej rundzie. A szansa że Khabib, wbrew słowom ojca, skończy podobnie jest bardzo duża. Nurmagomedov co walkę pozwala sobie na chwilę nonszalancji stójkowej, bawiąc się w dagestańskiego Muhammada Aliego. I nie wierzę, że robiąc to z Barbozą, Johnsonem czy Iaquintą, nie powtórzy tego z Irlandczykiem. Nie wykluczam scenariusza, gdzie budując narrację o jego niesamowitej przewadze nad McGregorem wpędzi się w pułapkę – bo przecież to nie McGregor będzie musiał coś udowadniać, a on. A bez tego już będzie miał nad sobą dużą presję. Nie chciałbym, by „Orzeł” podzielił los Alvareza. Conor McGregor przez lata swojej działalności (a zwłaszcza przez prawie dwuletni okres spoczynku po gali UFC 205) w UFC dostarczył tylu argumentów do ofensywy medialnej, że nie trzeba dokładać sobie presji.